Historia Śródziemia po raz kolejny.
Wydawnictwo Zysk i s-ka niczym w szale wydaje kolejne pozycje Tolkiena, ku uciesze wszystkich fanów autora i „Władcy Pierścieni”. „Ballady Beleriandu” to trzeci już tom „Historii Środziemia”, który był podstawą do stworzenia Silmarilionu.
Trzeci tom Historii Śródziemia zawiera wczesne mity i legendy, które w efekcie złożyły się na powstanie epickiej opowieści Tolkiena o wojnie – Silmarillionu. Niniejszy tom daje nam wyjątkową okazję do spojrzenia na tworzenie mitologii Śródziemia poprzez napisane wierszem dwie najważniejsze opowieści z tego świata – historie Túrina i Lúthien. Pierwszy z tych poematów to niepublikowana wcześniej Ballada o dzieciach Húrina, przedstawiająca w imponującej skali tragedię Túrina Turambara. Drugi to poruszająca Ballada o Leithian, główne źródło opowieści o Berenie i Lúthien w Silmarillionie, opisująca wyprawę po Silmaril i spotkanie z Morgothem w jego podziemnej fortecy. Dzięki umieszczeniu obok siebie dwóch najważniejszych opowieści z tego świata – o Túrinie, bohaterze żyjącym w cieniu rodzinnej klątwy, oraz o Lúthien, elfickiej księżniczce, której miłość do śmiertelnika została odzwierciedlona wiele wieków później w miłości Arweny i Aragorna – Ballady Beleriandu rzucają nowe światło na twórczość Tolkiena.*
„Ballady Beleriandu” to pierwsze polskie wydanie trzeciego tomu „Historii Środziemia”. Dla fanów Tolkiena jest to nie lada gratka. W dodatku te kolejne już piękne, pasujące do poprzednich tomów wydanie to coś, na co wyjątkowo miło się patrzy. Nie da się ukryć, że wydawnictwo Zysk i s-ka wie, jak kupić czytelnika. Nazwisko na okładce to jedno, sama okładka i oprawa książki to drugie.
Całą tę pozycję czytało mi się bardzo przyjemnie, choć podobnie jak w przypadku poprzednich tomów, jest to jedna z tych lektur, które nie nadają się „na raz”. Lepiej sobie podzielić na swój własny sposób i czytać na spokojnie, w swoim tempie. Przy za dużej ilości Tolkiena wszystko zaczyna się mieszać i na swój sposób męczyć. Jeżeli zaś czytacie to fragmentami/rozdziałami czy jak tam chcecie to lektura jest wprost zajebista.
Niesamowite jest to, jak wiele rzeczy tutaj splata się z innymi książkami Tolkiena. To wszystko są naczynia połączone w skomplikowany sposób. A cały szereg notatek, dopisków i wyjaśnień, jakie Christopher Tolkien wprowadza w tę pozycję sprawiają, że nie trzeba być ultra fanem Tolkiena, aby móc dalej siedzieć w tym uniwersum i czuć, po prostu czuć je i bezkarnie podziwiać. A podziwiać jest co. Wiele razy przecierałam oczy z zaskoczenia, bo gdzieś tam zadzwoniło mi w głowie, że coś już o tym było. Jestem pełna podziwu, jak Tolkien potrafił to wszystko połączyć. Tak odchodząc na moment od tematu, to w sumie teraz chyba Sanderson przejął po Tolkienie schedę w łączeniu swoich książek na różniste sposoby.
„Ballady Beleriandu” to pozycja dla ludzi „w temacie”. Jeżeli jesteście pierwszakami w tolkienowskim uniwersum, książka ta będzie dla Was niezrozumiała i nie będziecie potrafili czerpać z niej radości łączenia faktów. Swoją drogą, jeżeli już piszę o faktach to warto wspomnieć, że nie ma tutaj suchych, nudnych informacji, faktów i innych takich. Są za to historie pełne pasji w dodatku pisane wierszem. Naprawdę cieszę się, że Zysk i s-ka pokusił się o sięgnięcie po Tolkiena w pełnowymiarowej wersji, którą wszyscy potrzebowaliśmy.
*opis ze strony wydawcy