Kłująca historia.
„Kaktus” od Sarah Haywood skusiła mnie swoją okładką. Lubię takie kreskówkowe i ciągle mam nadzieję, że będzie ich więcej na naszym rynku. Po historię zatem musiałam sięgnąć, skoro okładka kusiła. Czy „Kaktus” okazał się być pełen igieł?
Susan Green wiedzie spokojne i uporządkowane życie, w którym nie ma miejsca na zbędne emocje. Jest singielką, która korzysta z życia i niczego nie żałuje. Pewnego dnia kobieta otrzymuje telefon, który zwala ją z nóg. Śmierć matki, a także wieść o nieplanowanej ciąży sprawia, że Susan traci to, na co najbardziej pracowała – kontrolę, której tak bardzo potrzebuje.
Kobieta jedzie na odczytanie testamentu, który nie brzmi tak, jak chciałaby, aby brzmiał. Dom matki, Susan musi dzielić ze swoim bratem, z którym nie ma najlepszych kontaktów. Przy okazji na scenę wkracza Rob, będący przyjacielem jej brata nieudacznika. Susan rozpoczyna krucjatę, która ma na celu pogrążenie brata, na własną korzyść, a kiedy termin porodu niepokojąco zaczyna się zbliżać, kobieta w Robie znajduje sojusznika.
Czy Susan będzie potrafiła schować kolce i dojść do porozumienia z bratem w sprawie testamentu matki?
A przede wszystkim, czy zrozumie prawdę, kiedy ta w końcu wyjdzie na jaw?
Wytwórnia Reese Witherspoon wykupiła prawa do nagrania ekranizacji tego debiutu, a sama aktorka jest fanką książki i ma wejść w skórę Susan. Szczerze, to jestem bardzo ciekawa tego filmu, ponieważ „Kaktusa” oceniam jako średniaka.
Książka zapowiadała się na ciekawą i przyjemną lekturę, a tymczasem naprawdę mi się dłużyła.
Nie było tu takiej dawki humoru, jaka została zapowiedziana, a cała fabuła zawierała bardzo mało akcji. Zasadniczo początek tej książki jest najlepszy, a im głębiej w las tym gorzej.
Myślałam, że poza miłością do kaktusów, Susan naprawdę będzie miała własne kolce. Nic z tego. Sarah Haywood stworzyła dość prostą bohaterkę, w zasadzie pokusiłabym się nawet o słowo nijaką, która po prostu walczy o testament, pokazując że dom matki jest dla niej najważniejszy, nie zaś żyjący brat i jej jedyna bliska rodzina. No cóż... dość płytko to wyszło w ogólnym rozrachunku.
Wątek romansu między Susan, a Robem także jest suchy jak pięty pielgrzyma. Nic tu nie pykło. Totalnie nic. Wątek ciąży, jako jedyny okazał się być naprawdę ciekawie napisany, ale to jest raptem jedna odnoga w fabule, która porusza wiele innych gałęzi. Wychodzi na zero.
Niestety, ale „Kaktus” nie poruszył mnie do tego stopnia, abym poleciła tę pozycję. Jest to średniak, który może się spodobać czytelnikom luźnych książek, którzy nie pałają żądzą na dynamikę i akcję w pozycjach. Dla mnie, historia Susan była bardzo płytka, a przede wszystkim nudna i nijaka. Chciałam kolce, dostałam pinezki, bo igiełki to też określenie na wyrost.
Decyzję o przeczytaniu „Kaktusa” pozostawiam Wam. Film, kiedy już się pojawi na pewno obejrzę, głównie po to, aby porównać z książką. Reese Witherspoon napisała, że momentami śmiała się w głos podczas lektury... zastanawiam się w których konkretnie momentach, bo na mojej twarzy nie pojawił się nawet grymas uśmiechu podczas czytania. Swoją drogą, zastanawiam się czy to nie zależy od wieku Czytelnika, który sięga po „Kaktusa”. Może jakbym była w wieku Witherspoon to też bym się śmiała? No cóż, wyszło zupełnie inaczej, dlatego polecam Wam sprawdzić samemu tę pozycję.