Siostra Sherlocka w akcji.
Netflix umie w plakaty, które rzucają się w oczy. „Enola Holmes” to kolejny z nich, który sprawił, że włączyłam film, do którego nie byłam przekonana. I co wyszło z tego oglądania? Cóż...
Enola Holmes jest młodszą siostrą Sherlocka i Mycrofta. Dziewczyna wychowywana przez matkę w rezydencji Holmesów jest kształcona nie tylko w sprawach damskich, ale też i męskich. Enola wie, jak się obronić przed napastnikiem, jak wyszywać, a przede wszystkim jest dziewczyną oczytaną, gdyż matka kazała jej przeczytać każdą jedną pozycję, jaką posiadali w domu na ogromnym regale. W dniu swoich szesnastych urodzin, kiedy Enola gotowa na kolejne lekcje z mamą wchodzi do jej sypialni, okazuje się, że matka zniknęła. Do rezydencji Holmesów szybko wracają jej bracia, których bardzo dawno nie widziała: Sherlock i Mycroft. Enola, z racji niepełnoletności zostaje podopieczną Mycrofta, który w nieokiełznanej i dzikiej siostrze nie widzi kandydatki na żonę i chce ją szybko „naprostować”, wysyłając do szkoły dla dziewczyn.
Enola nie chce być taka, jak inne dziewczyny w jej wieku, a zniknięcie matki sprawia, że młoda Holmes postanawia uciec z domu.
Ucieczka wiąże się z ogromnymi przygodami, ale też i problemami, gdyż Enola poznaje markiza, który także postanowił dać nogę.
Problem w tym, że jego szuka cały Londyn.
Zastanawiam się, czy zacząć od plusów, czy od minusów. Bo w sumie tych drugich jest całkiem sporo, a tych pierwszych jak na lekarstwo.
No, ale miejmy to za sobą.
Helena Bonham Carter to jeden z największych plusów całego filmu. Uwielbiam tę aktorkę i to chyba głównie dzięki niej (i trochę dzięki plakatowi) włączyłam tę historię. Umieszczenie jej w roli matki Enoli okazało się być wyśmienitym pomysłem. Helena sprawdziła się idealnie w tej roli i każda sekunda, w której aktorka pojawiała się na ekranie była dla mnie czystą przyjemnością.
Główna bohaterka Enola, grana przez Millie Bobby Brown także pokazała klasę. Świetnie weszła w buty młodszej siostry Holmesa i odnalazła się w klimatach, w których był film.
I... i to tyle jeżeli chodzi o plusy.
„Enola Holmes” to bardzo słaba fabuła, która co rusz zalicza wpadki podczas oglądania. Zaczynając od starszych braci głównej bohaterki – cały czas zastanawiam się, po co oni w ogole tam byli?
Zarówno Sherlock, jak i Mycroft nie nadają się nawet na tło tej historii. Ich udział w całej fabule jest epizodyczny, w dodatku czasami tak bardzo bezsensowny, że aż słów brakuje. Henry Cavill to przypakowany najsłynniejszy detektyw Sherlock Holmes, który do roli kompletnie nie pasuje. Fakt, faktem odegrał swoje, ale czy naprawdę musiał być wciskany do tej historii?
Taka sama sprawa (no poza przypakowanym) dotyczy też Mycrofta, granego przez Sama Claflina. Już na samym początku miałam takie „skąd ja znam tego aktora?” i w końcu trzepnęłam się w głowę przypominając sobie, że to ten z „Zanim się pojawiłeś”, który dla mnie był nudnym filmem.
Tak generalnie, jakbyście mnie zapytali za jakiś czas, kto gra męskie role w tym filmie to odpowiem Wam „Cavill i ten drugi”. Claflin kompletnie nie chce zostać w mojej głowie.
Mam wrażenie, że w „Enoli Holmes” nie chodziło o fabułę i sens, a o duże nazwiska, które przyciągną do oglądania.
W filmie osłabiło mnie też całe mnóstwo scen. Jak zaczniecie zauważać absurdy to będziecie mieć film komediowy z detektywistycznej historii. Każda, ale to każda jedna kobieta, jaką spotykamy w „Enoli” jest zaangażowana w politykę. A, żeby Wam nie skłamać do 1884 roku (w tym roku rozgrywa się akcja filmu) w Anglii była możliwość sprzedania własnej żony. Także... to chyba mówi samo przez siebie, prawda?
Czarnoskóra kobieta, która prowadzi salę, gdzie kobiety mogą uczyć się sztuk walki jest kolejnym absurdem. Ja rozumiem poprawność polityczną i tak dalej, ale trzymajmy się sensu.
A najlepszy był zabójca, który czyhał na Enolę. Trzy razy wypuścił ją z rąk, bo zamiast raz porządnie zabić, wolał się szamotać i bawić w kotka i myszkę. Nie ma co, świetny płatny zabójca.
Nie brakuje tutaj też przewrotów i fikołków prosto z „Matrixa”, a sama Enola jest niemalże superbohaterką. Dziewczyna, która spędziła dotychczasowe życie w domu, nagle rozwiązuje sprawy detektywistyczne, których sam Sherlock Holmes by nie rozwiązał. Serio?
Nawet przełamywanie czwartej ściany mnie nie uradowało, bo jak z początku było całkiem w miarę, tak im dłużej oglądałam film, tym bardziej zaczynało mnie to irytować. Enola rzuca w nas oczywistościami, które nie wzbudzają chęci myślenia o sprawie detektywistycznej, która jest tutaj głównym wątkiem.
Kończąc „Enola Holmes” to film idealny do puszczenia w tle, jak sprzątacie, gotujecie czy co tam innego robicie, bo żeby siedzieć i twardo oglądać całość w skupieniu to trzeba mieć naprawdę dużą cierpliwość. W mojej ocenie, gdybym miała dawać punkty byłoby to 4 na 10, a ta czwórka to tylko i wyłącznie za Helenę Bonham Carter i moją miłość do tej aktorki. Cała reszta jest bardzo nijaka i pełna absurdów, że „Enoli Holmes” kompletnie nie warto oglądać.
Zdjęcia pochodzą z serwisu IMDb