Poszukiwacze zagubionej różdżki!
Przyznam szczerze – ryzykowałam. Wiecie, że nie czytam polskich autorów, chyba że mam ich sprawdzonych, ale coś w okładce i opisie „Różdżki z Fershey” mówiło mi „weź mnie”. Wzięłam, przeczytałam i wiecie co? Przeczucie mnie nie zrobiło w konia.
Magnus próbując stworzyć różdżkę, która mogłaby rzucać zaklęcia zadłużył się u Gweny, kobiety od której otrzymywał „na kreskę” wszystkie składniki do kolejnych nieudanych prób. Cierpliwość kobiety na spłatę długu zaczynała się w końcu kończyć, a Magnus pod nosem życzy jej utraty języka. Kiedy siedemnastoletni czarodziej udaje się na jarmark, aby móc sprzedać coś, co da mu pieniądze na spłatę długu, zostaje złapany przez Finleya i Gwenę. Okazuje się, że kobieta straciła język, a Magnusowi przyjdzie za to teraz zapłacić, gdyż uważają, że chłopiec użył czaru na Gwenie. Magnus będąc przekonany, że nic nie zrobił zaczyna uciekać, kierując się do domu po najważniejsze rzeczy, aby nie stracić tego, co ważne. Kiedy wpada do swojego pokoju i widzi w misce z wodą gałązkę, która mieni się świetlistą poświatą wie, że stworzył to, do czego uparcie dążył.
Różdżkę.
Różdżkę, która przyniesie więcej strat, niż pożytku.
I pozwoli mu spotkać rodzinę McGawinów, a także namieszać w ich życiu.
Zaufałam przeczuciu. Przeczytałam książkę Marcina Hybela w trzy godziny i wiecie co? W sumie to przytuliłabym więcej. Historia Magnusa jest oryginalna i nietuzinkowa. Z początku myślałam, że będzie to polski „Harry Potter”, ale myliłam się na całej linii!
Magnus to młody czarodziej, który ma niesforną burzę włosów i wygląda jak zwyczajny nastolatek. Jednak różni się od nich umiejętnością opanowania czarów, które tutaj zostały przedstawione w bardzo ciekawy sposób. Autor pokazuje, że każdy czar ma swoje konsekwencje. Chociażby, jeżeli Magnus rzuciłby na siebie czar szybkości, po nagłym przyspieszeniu, w końcu stałby się strasznie powolny na jakiś czas.
Historia szybko przenosi nas z czasów Magnusa do XXI wieku, gdzie rodzina McGawinów wiedzie spokojne życie, które szybko zostaje całkowicie zmienione. Megan i Patrick razem z czarodziejem próbują odwrócić działania czarów, które zostały rzucone różdżką. Nie jest to jednak łatwe zadanie, bowiem znaleźć matkę dzieci i przywrócić ojca do normalnego, ludzkiego wyglądu graniczy z cudem. Dlaczego? Cóż, różdżka, choć magiczna ma swój termin przydatności.
W książce mamy też rysunki, które pokazują nam niektóre fragmenty z fabuły. Muszę przyznać, że całość wydana jest bardzo ładnie i szczegółowo. Książka ma ledwo ponad trzysta stron i dla mnie, kiedy wkręciłam się w tę historię było to zdecydowanie za mało. Z chęcią przeczytałabym jeszcze jedną część o przygodach Magnusa i dzieciaków. Kto wie? Może autor planuje spełnić moje życzenie, tylko jeszcze o tym nie wiem?
Książka dedykowana jest dla młodzieży i rzeczywiście jest ona pisana językiem, który młodzież bez problemu zrozumie. Myślę, że nawet dziesięciolatek będzie się przy niej dobrze bawił, a przede wszystkim ze zrozumieniem.
Bardzo dobrze został pokazany kontrast między średniowieczem, a teraźniejszością. Magnus, który przybywa do dzieciaków, podchodzi z ogromnymi wątpliwościami do wszystkiego, co widzi. Przede wszystkim dziwi go brak magii, chociaż nasza „magia” to teraz telefony, laptopy i Internet dzięki którym możemy naprawdę wiele.
„Różdżka z Fershey” to strzał w dziesiątkę dla fanów „Harrego Pottera”, czy „Nevermoor”. Jest to ciepła, pełna fantazji i pasji historia, która wciąga od pierwszej strony i nie pozwala się oderwać, póki nie poznamy końca. Cieszę się, że pokusiłam się o jej przeczytanie, bo naprawdę było warto, a wiecie, że jeżeli ja polecam polskiego autora, to książka naprawdę musi być dobra.
Za książkę do opinii dziękuję wydawnictwu Zysk i s-ka.