Lepsze od poprzedniej serii?
Już na samym początku muszę Wam oznajmić, że nie czytałam poprzedniej serii autorki. Nie czytałam, bo nie czułam się do niej przekonana. Do „Córki gliniarza” też z początku nie poczułam mięty, ale stwierdziłam, że spróbuje bo może jednak będzie to całkiem dobrą lekturą. Ocena na goodreads też sprzyjała sięgnięciu zatem historia Indy Savage stanęła przede mną otworem.
Właścicielka księgarni, a jednocześnie córka policjanta Indy Savage miała od dziecka ciekawe życie. Nie dość, że spędzała dużo czasu na komisariacie, albo w otoczeniu innych policjantów, gdy jej ojciec nie mógł się nią opiekować, bo miał służbę. Dziewczyna też od dziecka żyła blisko z rodziną Nightindale, gdyż jej mama, przed śmiercią poprosiła, aby jej przyjaciółka i mama trzech urwisów opiekowała się jej córką, kiedy jej samej zabraknie.
Od małego Indy żyła w towarzystwie Hanka, Lee i Ally i w miarę dorastania to Lee zwrócił uwagę Indy. Jednak kiedy ta, zalecała się do niego i pokazywała, że chciałaby między nimi coś więcej, niż tylko przyjaźń, Lee był nieugięty i za każdym razem ją odrzucał.
Aż wszystko rozeszło się po kościach i każde z nich poszło w swoją stronę.
Mogłoby się wydawać, że już nigdy się nie spotkają, ale los zadecydował inaczej. Pewnego dnia Indy wpadła w kłopoty, które zasponsorował jej Rosie, mężczyzna, który parzył kawę w jej księgarni. Tym oto sposobem, chcąc schować się przed napastnikami, którzy do niej strzelali, postanowiła przespać się u Nightindale'ów.
Ally obiecywała, ze Lee nie wróci na noc, ale... cóż. To nie było prawdą.
Lee wrócił. A razem z nim wróciło uczucie, które Indy od dziecka do niego czuła.
Jak pisałam na początku, zaryzykowałam z tą książką i postawiłam na jedną kartę przeczytanie jej.
No i... w sumie to chyba mogłam jednak odpuścić.
Dlaczego?
Aaa to będzie w sumie jeden główny powód.
A jest nim.
Tłumaczenie.
Kristen Ashley to poczytna autorka książek za granicą. Oceny jej powieści są średnie lub wysokie. W Polsce też by zapewne tak było, gdyby wydawnictwo zmieniło tłumaczkę. Nie miałam jeszcze okazji zaglądnąć do angielskiej wersji tej książki, ale nie omieszkam tego zrobić, bo naprawdę muszę się przekonać, czy ta książka ma użyte podobne słowa w języku angielskim, czy może tłumaczkę poniosła fantazja.
Czytając „Córkę Gliniarza” to nie fabuła mnie wciągnęła, a szukanie coraz to nowych słówek, których tłumaczka finezyjnie używała. Znalazłam „ja pitole”(chyba Mariolka z kabaretu weszła za mocno), „o mój bosze” (dobrze, że nie boshe), „sorka”, albo „klapek nie lubię, ale ujdą”(tu przychodzi mi na myśl „Grey” i „skarpetek nie”).
Do pełni szczęścia brakowało mi tylko „jesieniary”, „alternatywki” i pięknego „dzbana”. Wtedy byłabym już całkowicie spełniona podczas lektury „Córki Gliniarza”.
Historia tej książki jest... dostateczna. Gdyby wyciąć z dwieście stron, które kompletnie nic nie wnoszą do fabuły i posiadają wątki, które miały być śmieszne, ale wyszły żenujące to „Córka Gliniarza” byłaby naprawdę ciekawą i lekką lekturą. Co więcej, przez większość książki są dialogi, zatem nie muszę chyba pisać, że czyta się to bardzo szybko, a i skupiać też za mocno się nie trzeba.
„Córka Gliniarza” jako historia ma, a raczej miała potencjał. Autorka rozwinęła go w dobrą stronę, ale zepsuła niepotrzebnymi wątkami, które psują jakość całej książki. Bohaterowie są płytcy, niczym woda w kałuży i w zasadzie nawet nutka tajemniczości, jaką w sobie ma Lee, nie pomaga całej historii. Nie jest to książka, którą czytałabym, gdybym nie miała ultra dużo czasu, zatem zanim sięgniecie, zastanówcie się, czy warto marnować swój czas, bo lepszych książek na rynku jest znacznie więcej.
Za książkę do opinii dziękuję wydawnictwu