Poznajcie Medvida...
Marcin Mortka kupił mnie bardzo dawno temu swoimi książkami. Kapitan Roland skradł moje serce od pierwszego rozdziału „Mórz Wszetecznych” i do tamtej pory go nie oddał. Jednak tym razem autor proponuje nam całkiem inne rejony, bo Polskę, a konkretnie Gniezno i okolice w 995 roku.
Medvid jest osobistym doradcą księcia Bolka, który to próbuje zjednoczyć kraj pod swoim panowaniem. Barczysty wojownik, znający się na władaniu młotem i zabijaniu potworów, pomaga swojemu księciu okiełznać słowiańskie moce magiczne, a także opowiada mu jakie metody zastosować w walce z wilkołakami, gnilcami, żercami, czy południcami. Pewnego dnia ród w Gnieźnie spowił się ciszą i szybko okazało się, że nie ma tam żywej duszy. Wiedźma Gosława, będąca bliską przyjaciółką Medvida dolała oliwy do ogania mówiąc, że w Półmroku pełnym dusz, także nie ma już ani jednej.
Tak rozpoczęła się przygoda, w której Medvid spotkał osobnika, który był skrzatem domowym, Niemca Osmunda, a w jego głowie rozbrzmiewały słowa ukochanej, węgierskiej księżniczki Hajny, która nigdy nie miała być całkowicie jego.
„Żółte ślepia” skończyły się tak, że zgłupiałam.
Nie mam zielonego pojęcia, czy Marcin Mortka przewiduje dalszy ciąg, ale jeżeli tak, to z chęcią go przeczytam i nie pogardzę.
Od pierwszej strony zostałam kupiona postacią Medvida. Choć gbur z niego niemały to swoich będzie bronił za wszelką cenę, a i czasami pokazuje, że pod kopułą ma coś więcej, niż tylko wióry. Młotem włada, niczym kowal, a potwory zabija z prychnięciem. Wprawdzie Medvid nie skradł mojego nieistniejącego serca (tak Rolandzie, dalej je masz), to towarzystwo tego jegomościa było naprawdę przyjemne, a wędrówka z nim, choć niełatwa okazała się pełna wrażeń.
Medvid to połączenie Geralta z Rivii i Thora. Jest jak super Saiyanin, który żyjąc w dawnej Polsce oczyścił nam lasy z utopców, gnilców i innych paskud. Dlatego, „Żółte Ślepia” spodobają się każdemu, kto zna „Wiedźmina” i „Thora”, a jeżeli dodatkowo lubi poczytać trochę o historii to tym bardziej odnajdzie się w tej pozycji.
A swoją drogą, muszę przyznać, że Marcin Mortka zastosował ciekawe połączenie fantastyki z historią. Chociaż nie byłam do tego przekonana, kiedy zobaczyłam tę pozycję, to z racji, że autora lubię po prostu zaryzykowałam. Wątki są ze sobą wprost idealnie połączone, przeplatają się i sprawiają, że czasami ciężko połapać się, gdzie zaczyna się fantastyka, a kończy historia, czy odwrotnie.
Gosława to moja druga ulubiona postać w tej pozycji. Wiedźma, która nie boi się w sumie niczego i nikogo. Wszyscy za to boją się jej, a ta nic sobie z tego nie robi. Ba! Czerpie niemałą satysfakcję, z tego, że sieje postrach. Jej nieodłączny kot to znak rozpoznawczy Gosławy, ale też strażnik wiedźmy, który zawsze szuka pomocy, kiedy ta jest w niebezpieczeństwie.
Najmniej podobała mi się Hajna, która jest bardziej snem, rozmytym marzeniem Medvida, niż żywą kobietą. Pokazana została, jako kobieta, która dyryguje mężczyzną, otaczającego ją uczuciem, a co więcej mimo wypełniania wszystkich próśb, nic sobie nie robi z jego starań i poświęceń. Nie lubię takich bohaterek, które wykorzystują chłopa do własnych celów. Wychodzę z założenia, że każdy powinien sam wziąć rzyć w troki i zrobić to, co do niego należy.
„Żółte Ślepia” podobały mi się swoją oryginalnością. Medvid jest postacią charyzmatyczną, a jego przygoda wciąga i wypuszcza dopiero na koniec. A ten koniec... cóż, jak pisałam na początku, cały czas się zastanawiam, czy będzie drugi tom, czy nie. W każdym razie, polecam Wam tę pozycję. Dajcie się porwać Medvidowi i jego opowieści.
Za książkę do opinii dziękuję wydawnictwu