Naprawdę muszę zacząć sprawdzać, czy książka, którą czytam jest samodzielną pozycją.
Po raz kolejny się nadziałam.
Wzięłam książkę, nie sprawdzając czy ma kontynuację i kończąc ją, dostałam szału.
Bo zakończenie oczywiście jest jednym wielkim cliffhangerem.
„Lost in Me” od Lexi Ryan nie jest może najpiękniejszą książką, jeżeli patrzymy na nią pod kątem okładki, ale zachęcił mnie opis, który o dziwo pokusiłam się wcześniej przeczytać.
Hanna jest siostrą bliźniaczką Lizzy, która odziedziczyła lepsze geny. Lizzy ma piękną figurę, a każdy nowo poznany chłopak to właśnie na nią zwraca uwagę. Max Hallowell nie był wyjątkiem i to właśnie Lizzy wpadła mu w oko. Problem w tym, że to Hanna od zawsze się w nim kochała.
Dziewczyny właśnie miały uczyć się na ostatnim roku w Sinclair i świętowały prawie koniec szkoły.
To ostatnie wydarzenie, które Han pamięta.
Obudziła się w szpitalu, po spadnięciu ze schodów, choć jej stan wskazywał, że to nie tylko schody miały w tym udział. Dziewczyna zobaczyła na palcu pierścionek zaręczynowy, ale nie znała swojego wybranka.
Okazał się nim Max, o którym od zawsze marzyła.
Siostry dziewczyny zaczęły jej opowiadać wszystko, czego nie pamiętała i okazało się, że Hanna ma swoją własną piekarnię, o której zawsze marzyła.
Życie układa jej się idealnie. Wymarzony facet jest jej narzeczonym, ma własny wyśniony interes.
Czego chcieć więcej?
Kiedy Hanna wyszła ze szpitala i zaczęła przypominać sobie fragmentami swój poprzedni rok, okazało się, że pod piękną przykrywką, znajdują się same problemy.
Od anoreksji, po zdradę.
Zaczęłam tę pozycję tak kompletnie „z czapy”. Chciałam coś poczytać (jak zawsze) i chciałam, żeby to było krótkie i żeby nie ciągnęło się, jak smród po gaciach. „Lost in me” napatoczyło się samo, na moim czytniku i tym oto sposobem zasiadłam do lektury, która okazał się być wciągająca, a przez prędkość czytania, także i bajecznie szybka.
Historia jest bardzo podobna, do wielu innych książek, ale ma momenty, które zaskakują i śmieszą. Wiele razy zdarzyło mi się mówić do samej siebie „coooo?”, kiedy autorka spuszczała kolejne bomby na bohaterkę, która kompletnie nic nie pamiętała.
O bohaterach, za dużo nie mogę napisać, bo nie wczułam się w ich historię, aż tak bardzo. Generalnie Maxa uważam za gnoja i zastanawiam się, jak Han może tolerować to, co on wyrabia. Nate zaś, którego poznajemy przypadkiem, jest postacią pojawiającą się kilka razy i choć wprowadza do fabuły solidną porcję wątpliwości, to dalej zbyt mało, aby móc stwierdzić czy się go lubi, czy nie.
Sama Hanna to bohaterka bez pamięci, która ponownie chce wkroczyć w swoje poprzednie ciało i dowiedzieć się wszystkiego, co zapomniała. Jest dla mnie raczej obojętna, aczkolwiek na końcu zrobiło mi się przykro.
Pisałam na początku, że znowu dałam się zrobić w balona. Fakt.
„Lost in me” to pierwszy tom serii „Here and Now”. Przede mną jeszcze dwie książki z tej serii, ale z tego, co czytałam po opisach to autorka, dawkuje nam informacje. Podejrzewam, że na końcu spuszcza kolejne bomby, które zaskakują i robią wodę z mózgu.
„Lost in me” to pozycja, którą można przeczytać, jeżeli chcecie się odprężyć i nie skupiać za mocno na wyrafinowanej fabule. Jest to lekka historia, którą bardzo szybko się czyta i która wywołuje zarówno śmiech, jak i smutek podczas czytania. Generalnie bardzo się cieszę, że przeczytałam tę pozycję i zamierzam kolejne dwa tomy także przeczytać, kiedy tylko będę mogła je zakupić.
Zatem jeżeli szukacie czegoś, gdzie możecie bluźnić na bohaterów i współczuć bohaterce to ta pozycja jest zdecydowanie dla Was.
Po raz kolejny się nadziałam.
Wzięłam książkę, nie sprawdzając czy ma kontynuację i kończąc ją, dostałam szału.
Bo zakończenie oczywiście jest jednym wielkim cliffhangerem.
„Lost in Me” od Lexi Ryan nie jest może najpiękniejszą książką, jeżeli patrzymy na nią pod kątem okładki, ale zachęcił mnie opis, który o dziwo pokusiłam się wcześniej przeczytać.
Hanna jest siostrą bliźniaczką Lizzy, która odziedziczyła lepsze geny. Lizzy ma piękną figurę, a każdy nowo poznany chłopak to właśnie na nią zwraca uwagę. Max Hallowell nie był wyjątkiem i to właśnie Lizzy wpadła mu w oko. Problem w tym, że to Hanna od zawsze się w nim kochała.
Dziewczyny właśnie miały uczyć się na ostatnim roku w Sinclair i świętowały prawie koniec szkoły.
To ostatnie wydarzenie, które Han pamięta.
Obudziła się w szpitalu, po spadnięciu ze schodów, choć jej stan wskazywał, że to nie tylko schody miały w tym udział. Dziewczyna zobaczyła na palcu pierścionek zaręczynowy, ale nie znała swojego wybranka.
Okazał się nim Max, o którym od zawsze marzyła.
Siostry dziewczyny zaczęły jej opowiadać wszystko, czego nie pamiętała i okazało się, że Hanna ma swoją własną piekarnię, o której zawsze marzyła.
Życie układa jej się idealnie. Wymarzony facet jest jej narzeczonym, ma własny wyśniony interes.
Czego chcieć więcej?
Kiedy Hanna wyszła ze szpitala i zaczęła przypominać sobie fragmentami swój poprzedni rok, okazało się, że pod piękną przykrywką, znajdują się same problemy.
Od anoreksji, po zdradę.
Zaczęłam tę pozycję tak kompletnie „z czapy”. Chciałam coś poczytać (jak zawsze) i chciałam, żeby to było krótkie i żeby nie ciągnęło się, jak smród po gaciach. „Lost in me” napatoczyło się samo, na moim czytniku i tym oto sposobem zasiadłam do lektury, która okazał się być wciągająca, a przez prędkość czytania, także i bajecznie szybka.
Historia jest bardzo podobna, do wielu innych książek, ale ma momenty, które zaskakują i śmieszą. Wiele razy zdarzyło mi się mówić do samej siebie „coooo?”, kiedy autorka spuszczała kolejne bomby na bohaterkę, która kompletnie nic nie pamiętała.
O bohaterach, za dużo nie mogę napisać, bo nie wczułam się w ich historię, aż tak bardzo. Generalnie Maxa uważam za gnoja i zastanawiam się, jak Han może tolerować to, co on wyrabia. Nate zaś, którego poznajemy przypadkiem, jest postacią pojawiającą się kilka razy i choć wprowadza do fabuły solidną porcję wątpliwości, to dalej zbyt mało, aby móc stwierdzić czy się go lubi, czy nie.
Sama Hanna to bohaterka bez pamięci, która ponownie chce wkroczyć w swoje poprzednie ciało i dowiedzieć się wszystkiego, co zapomniała. Jest dla mnie raczej obojętna, aczkolwiek na końcu zrobiło mi się przykro.
Pisałam na początku, że znowu dałam się zrobić w balona. Fakt.
„Lost in me” to pierwszy tom serii „Here and Now”. Przede mną jeszcze dwie książki z tej serii, ale z tego, co czytałam po opisach to autorka, dawkuje nam informacje. Podejrzewam, że na końcu spuszcza kolejne bomby, które zaskakują i robią wodę z mózgu.
„Lost in me” to pozycja, którą można przeczytać, jeżeli chcecie się odprężyć i nie skupiać za mocno na wyrafinowanej fabule. Jest to lekka historia, którą bardzo szybko się czyta i która wywołuje zarówno śmiech, jak i smutek podczas czytania. Generalnie bardzo się cieszę, że przeczytałam tę pozycję i zamierzam kolejne dwa tomy także przeczytać, kiedy tylko będę mogła je zakupić.
Zatem jeżeli szukacie czegoś, gdzie możecie bluźnić na bohaterów i współczuć bohaterce to ta pozycja jest zdecydowanie dla Was.