Od kiedy nowelki pisze się na 350 stron?
Jak wiecie, czytam trochę po angielsku. Kiedy książka ma oznaczenie 1,5 to z reguły ma do dwustu stron, a przeważnie nawet mniej. Jest to uzupełnienie historii z pierwszego tomu, ewentualnie wprowadzenie do kolejnego pełnowymiarowego tomu w serii. Kiedy zobaczyłam „Słodkiego Romeo”, a raczej jego ilość stron, zaczęłam się poważnie zastanawiać, co Tillie Cole mogła napisać w tej pozycji.
A kiedy sięgnęłam po tę lekturę... cóż.
Rozczarowanie, to za słabe określenie.
Ponownie wracamy do Molly i Romeo, których mieliśmy okazję poznać w pierwszym tomie. Historia opowiedziana w „Słodkim domu” była z punktu widzenia Sheakspeare. Teraz, w „Słodkim Romeo” możemy dowiedzieć się, jak pierwsze spotkanie i wspólne chwile wyglądały od strony Prince'a, czyli Romeo.
Nie będę tutaj pisać akapitu z krótkim wątkiem fabularnym, jak zawsze bo nie widzę w tym większego sensu. Jak pisałam na początku, już na starcie zaczęłam się zastanawiać, co Cole mogła napisać w tej książce, kiedy jednak zaczęłam ją czytać moje zdziwienie sięgnęło zenitu. „Słodki Romeo” to bezczelna kopia „Słodkiego Domu”. Te dwie książki różnią się między sobą zaledwie dziesięcioma rozdziałami (i to w porywach!), a cała reszta jest tym samym co mieliśmy okazję już czytać w pierwszym tomie serii. A pisanie o tym, że widzimy wszystkie wydarzenia oczami Romeo to bujda na resorach. Zmienić osobę z ona na on to raczej nie jest większy problem.
Ba! Napiszę Wam więcej. Miałam okazję skończyć „Słodki dom” o drugiej w nocy, a „Słodkiego Romeo” zacząć w ten sam dzień o jedenastej to wyobraźcie sobie, jakie było moje zdziwienie, kiedy zaczęłam czytać o tym samym, co w środku nocy. Normalnie, jakbym dostała obuchem w twarz. Doszło do tego, że sprawdziłam, czy aby na pewno nie czytam ponownie „Słodkiego domu”.
W tym momencie zastanawiam się, dlaczego „Słodki Dom” ma takie słabe oceny od polskich czytelników, a „Słodki Romeo”, który jest jego kopią ma więcej gwiazdek. Osobiście oceniam te dwie książki zupełnie odwrotnie. Historia miłości Prince'a i Sheakspeare opowiedziana męskimi oczami mogłaby nie istnieć. Zastanawiam się, dlaczego Cole pokusiła się o takie rozwiązanie nowelki, zamiast po prostu napisać te dziesięć rozdziałów i wydać to, jako książkę. Czy trzeba było kopiować całość? Wątpię.
Nigdy, ale to nigdy nie zrozumiem po co autorki piszą te same książki, ale z perspektywy drugiego, głównego bohatera. Coś, co zostało opowiedziane raz w zupełności wystarczy, a pisanie „jego oczami” to dla mnie wyłudzanie kasy od czytelników w biały dzień. Zupełnie legalnie. Możecie się ze mną nie zgadzać, ale kiedy tak teraz o tym myślę, całkiem serio sądzę, że innego celu w tym nie ma. A, żeby nie było, że ciągle tylko marudzę, to szybko pochwalę tutaj L.A. Casey na przykład, która w „Braciach Slater” nie powtarza w nowelkach historii z głównych tomów, tylko ciągnie całą opowieść dalej. Takie coś to rozumiem.
„Słodki Romeo” to pozycja, którą można sobie podarować. Nawet jeżeli zamierzacie sięgnąć po kolejny tom, czyli „Słodki Upadek”, który na szczęście jest już o innych bohaterach, to brak znajomości „Słodkiego Romeo”, ani trochę Wam nie zaszkodzi. W końcu i tak wiadomo, jak historia Molly i Romeo się kończy, także wspominanie całej historii jego oczami można odpuścić i przejść od razu do trzeciego tomu serii.
A tak swoją drogą, czy Wy też podczas czytania tych książek, zamiast czytać Romeo, to czytaliście RomeRo? Kurczę, ciągle mi ten Romero wjeżdża do głowy.
Za egzemplarz dziękuje