Niedawno mieliście okazję przeczytać opinię o „Gentlemanie numer Dziewięć” od Penelope Ward, a dzisiaj przychodzę do Was z jej kolejną premierą od wydawnictwa EditioRed - „Daddy Cool”.
Zanim jednak przejdę do konkretów muszę zatrzymać się przy tytule, którego nie do końca ogarniam. Wydawnictwo postanowiło zostawić angielski tytuł, jednak zmieniło jego znaczenie. W oryginalnej wersji książki mamy „Mack Daddy”, co jest jak najbardziej prawidłowe, gdyż jest to ksywa głównego bohatera. Co znaczy „Daddy Cool” oczywiście wiem, ale jak to się odnosi do fabuły książki to już niekoniecznie. Skoro zostawiamy tytuł po angielsku to wydaje mi się, że jednak lepszym wyjściem jest zostawienie oryginału. Mimo to, cieszę się, że chociaż okładka została taka, jak zagranicą.
Koniec dygresji.
Francesca O'Hara pracuje w elitarnej katolickiej szkole Świętego Mateusza. Dziewczyna od zawsze chciała być nauczycielką i dążyła do tego od dziecka. Jej życie jest dość stabilne, jednak to wszystko zmienia się, kiedy w szkole widzi jednego z najseksowniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek mogła zobaczyć. A co lepsze Mackenzie Morrison jest jej bardzo dobrym przyjacielem ze studiów. Tak dobrym, że nie raz widział ją nago za czasów młodości, ale nigdy nawet jej nie pocałował.
Morrison przeprowadził się do miasta ze swoim synem Jonahem, którego chce zapisać właśnie do Świętego Mateusza, aby chłopiec mógł mieć styczność z rówieśnikami, gdyż przejawia objawy zaburzeń obsesyjno – kompulsywnych. Francesca stara się uniknąć spotkania z Mackiem, z którym ma dość ciekawe wspomnienia. Jej życzenie się nie spełnia i Mack staje twarzą w twarz z dawną miłością.
Mężczyzna od samego początku nie kryje się z tym, że przyjechał do miasta dla Francesci, aby odpokutować swoje winy, zapomnieć o przeszłości i w końcu zdobyć dziewczynę swojego życia, którą kiedyś wypuścił z rąk.
Gdybym miała przyrównać „Gentlemana numer Dziewięć” i „Daddy Cool” do siebie to stwierdziłabym, że obie są napisane na tym samym poziomie, aczkolwiek ta druga, w tej opinii oceniana książka jest zdecydowanie lepsza pod względem humoru i wesołych sytuacji. W „Daddy Cool” nie trzeba długo czekać na pierwsze parsknięcie śmiechem, co w „G9” w sumie mi się nie zdarzyło ani razu.
Zarówno Mackenzie, jak i Francesca są postaciami podobnie, jak w „G9”, pasującymi do fabuły. Nie spoufaliłam się z nimi przez te niecałe trzysta stron książki, ale przyjemnie się czytało to, co Penelope Ward im zgotowała. Nie ukrywam, że momentami myślałam, że zasnę, ale końcem końców fabuła okazała się grubymi nićmi szyta i w punkcie kulminacyjnym działo się bardzo dużo.
Historia w „Daddy Cool” jest ciekawa, ale to podobnie jak w „G9” pozycja na jeden wieczór, która jest mocno przewidywalna. Niemniej jednak jest to książka warta przeczytania dla relaksu i odrobiny uśmiechu. Penelope Ward dalej jest w formie pisania swoich historii i nie mogę się doczekać kolejnej pozycji od niej u nas w Polsce.
Za egzemplarz dziękuję