NEET-y wracają!
Jak długo czekałam na tę mangę! Jak długo czekałam, że pojawiła się ona w Polsce! I w końcu się doczekałam! Pamiętacie może pierwszy post z mangami na blogu? Pewnie nie, bo trochę tego było. Ale od czego ja tu jestem? Pierwszym potem, który sprawił, że regularnie na blogu pojawiają się mangi było właśnie „No Game No Life” - pierwszy tomik tej mangi, który nieopatrznie połączyłam z light novelkami. W każdym razie kiedy tylko dostałam drugi tomik, nie zastanawiałam się długo i od razu zaczęłam go czytać. Spotkać Sorę i Shiro ponownie to coś, o czym od dawna marzyłam!
Nasi bohaterowie będąc w Elkii są wprowadzani przez Stephanie Dolę, wnuczkę poprzedniego króla tej krainy do całego społeczeństwa i historii. Steph ma jednak ogromny problem, gdyż jej dziadek przed śmiercią nie wyznaczył nowego władcy krainy ludzi - Imanitów i teraz, prowadzone są walki, które mają na celu wyłowienie władcy całej krainy. Wspaniałe rodzeństwo, które stanowi jedność i wygrywa wszystkie możliwe gry nie może przegapić takiej okazji, ale dopiero po długich namowach Steph, Sora i Shiro zaczynają obmyślać plany i strategię na ten pojedynek.
Ich przeciwniczka, poprzednio użyła elfiej magii. Teraz, kiedy wszyscy wiedzą o jej oszustwie musi zacząć grać fair. Wybiera szachy. Grę na pozór łatwą, jeżeli rozegrało się wiele rund wcześniej, jednak te szachy są o tyle oryginalne, że mają własną wolę.
Nasi bohaterowie będą musieli się nieźle natrudzić, aby wzmocnić ich silną wolę i chęć walki, za ojczyznę na planszy.
Jednak nie ma takiej gry, w którą Sora i Shiro by przegrali.
Razem stanowią „[ ]”.
Jedność.
UWIELBIAM TĘ MANGĘ!
Pewnego dnia, nudząc się odpaliłam sobie pierwsze lepsze anime i trafiłam właśnie na „No Game No Life”. Wciągnęłam się do tego stopnia, że oglądałam odcinek za odcinkiem i nie mogłam przestać. Zarówno manga, jak i anime są bardzo w moich klimatach i to dlatego Sora i Shiro porwali mnie w swój świat. A po oglądnięciu anime okrutnie zapragnęłam mangi, którą wydawnictwo Waneko postanowiło wydać u nas w kraju. Jakbym mogła, to nosiłabym ich na rękach za to, że mogę poczytać te przygody na papierze. Przysięgam!
Przede wszystkim kreska i barwy! Wiecie, że kolorowe mangi to rajskie ptaki i jestem na nie łasa, jak szczerbaty na suchary. Kocham i wielbię, kiedy jest cały ogrom kolorów, a do tego kreska jest lekka i powabna (tak, wiem jak to brzmi), a do tego na stronie jest mało tekstu, a treść oddawana jest głównie rysunkiem. Bardzo przyjemnie się to czyta i jeszcze przyjemniej się to ogląda.
Bohaterowie są wspaniali. Sora, jako starszy brat, który jest prawiczkiem i nie może tego przeżyć to mózg typowo strategiczny. Shiro stawia bardziej na refleks. Razem są niepokonani i stanowią jedność, której nikt nie może dogonić. Nie wiem, czy Wy też zakochacie się w nich tak, jak ja, ale jeżeli tak, to piszcie do mnie! Podzielcie się tym!
„No Game No Life” w drugim tomie robi się coraz ciekawsze. Tomik ten kończy się jednak w takim momencie, że można dostać kurwicy. Serio, serio. Jakbym nie znała anime i nie wiedziała co się dzieje dalej to teraz bym klęła tak, że niektórym mogłyby zwiędnąć uszy. Wyczekuję dnia, kiedy zobaczę na horyzoncie trzeci tomik tej mangi, a Wam polecam zaopatrzyć się w dwa pierwsze i oglądnąć anime, abyście też cierpieli tak, jak ja teraz. Nie zostawiajcie mnie z tym samą.
Za tomik do recenzji dziękuję wydawnictwu