Space opera pełna tajemnic.
Moje małe kosmiczne dziecko, które tkwi we mnie od urodzenia wyciąga swoje rączki za każdym razem, kiedy widzi statek kosmiczny na okładce. Tak naprawdę wystarczy mu nawet planetka, a ono już jest szczęśliwe i drze się, że chce przeczytać. A ja, głupia słucham go za każdym razem i czytam kolejne sci-fi i space opery. I za każdym razem jestem szczęśliwa i wkurwiona jednocześnie.
Ale o tym za chwilę.
Zasadniczo nie da się podróżować szybciej, niż z prędkością światła, co jest faktem oczywistym w naszej fizyce. I rzeczywiście tak było, dopóki nie odkryty został Nurt – pozawymiarowe pole, do którego możemy wejść w określonych punkach Czasoprzestrzeni, a gdy jesteśmy w nim, Nurt niesie nas do innych światów. Jest to swoisty tunel, którego prędkość przemieszczania się jest większa od prędkości światła, jednak statki kosmiczne, które znajdują się w nim bezpośrednio, nie odczuwają tego pędu. Ludzkość uciekła z Ziemi w kosmos i zapomniała o swoim dawnym świecie tworząc nowe imperium, które nazwane zostało Wspólnota. Głównym założeniem Wspólnoty jest jedność. Żadna z placówek zamieszkanych przez człowieka nie może utrzymywać się sama i to właśnie nurt jest tym, co łączy wszystkie te placówki. Reguła ta nie tylko ujarzmia wojny międzygwiezdne, ale też zmienia podejście do władzy.
Kiva Lagos, jedna z właścicielek statki kosmicznego, która prowadzi kosmiczne interesy, ma okazję przekonać się, że Nurt nie jest wieczny. A nowa imperoks – Cardenia, która nadała sobie imię Grayland II musi powstrzymać rozłam światów i sprawić, aby przed całkowitym rozpadem Nurtu wszyscy bezpiecznie znaleźli się na planecie, która od zawsze była na samym końcu układu.
Kres, będący naszym galaktycznym Plutonem, stanie się Słońcem, które będzie potrzebne do życia, bardziej, niż wszystko inne.
Zacznę od tego, z czym zostawiłam Was na początku.
Jestem szczęśliwa, że wydawnictwo Niezwykłe podjęło się wydania takiej książki u nas w kraju. John Scalzi pisze dość klasyczne sci-fi, które niekoniecznie może do każdego Czytelnika trafić.
Jestem szczęśliwa, że mogłam tę pozycję przeczytać po polsku. Naprawdę.
Ale jestem tez wkurwiona.
Wkurwiona, bo nie mam drugiego tomu po polsku i będę musiała go czytać po angielsku.
Co więcej, autor dopiero pisze trzeci tom, co mnie już totalnie dobiło, bo po zakończeniu pierwszego tomu, boję się sięgnąć po drugi, mimo że wiem, iż w końcu i tak to zrobię, bo psychicznie nie wytrzymam.
To tyle z gorzkich żali.
Akcja toczy się dwutorowo. Mamy tutaj Hub, czyli planetę centralną, na której umiera imperoks i Cardenia, jego jedyna córka, która nigdy nie miała rządzić krajem, nagle musi ubrać koronę i po prostu wpasować się w rolę imperoksa po ojcu.
Mamy tu też Kivę Lagos, pilotkę statku „Tak drogi panie, to moje dziecko”, która jest tak zajebistą postacią, że temu, kto mi ją znajdzie na żywo postawie beczkę piwa. Serio. Kiva jest prawdziwą pilotką z krwi i kości. Co więcej, podejrzewam, że i na marynarza by się nadawała ze swoim podejściem do życia. I naprawdę, nie chodzi mi o to, że Lagos klnie na prawo i lewo, a jej działania i odzywki sprawiały, że miałam ochotę zbić z nią piątkę. Ta postać jest... perfekcyjna (Perfekcyjna Pani Domu approved). Musicie ją poznać osobiście.
Z jednej strony mamy bohaterkę, która wkracza w świat polityki i nie może dać się wyrolować. Z drugiej mamy nie przebierającą w słowach i bajecznie konkretną pilotkę, którą osobiście widzę z tatuażem nagiej kobiety na ramieniu. Podoba mi się, że autor postawił na kobiety. Mamy tu mężczyzn, oczywiście, ale żaden z nich nie pełni jakiejś naprawdę wartościowej funkcji. Są raczej pionkami w grze. To kobiety górują! I jeszcze w space operze! Koniec świata!
Hah! I dobrze.
Jedyną rzeczą, z którą nie mogę się pogodzić to nazwy statków kosmicznych. Są bez polotu. Z początku myślałam, że polskie tłumaczenie zawiodło, ale sprawdziłam w wersji angielskiej i w sumie przetłumaczyłabym to tak samo, jak zostało to przetłumaczone. Czyli wszystko gra. To po prostu autor zrypał sprawę i nazwał statki kompletnie bez sensu. No chcielibyście służyć na: Tak, drogi panie, to moje dziecko? Albo na: Mów do mnie jeszcze?
Nie chcielibyście. Ja też nie.
Nie wiem co autorowi przyszło do głowy z tymi nazwami, ale koncertowo mu to nie wyszło.
„Upadające Imperium” według mnie nie znajdzie dużo zwolenników. Książka jest naprawdę dobra i kończy się w niebanalny sposób, a historia poprowadzona jest po mistrzowsku, jednak jest to space opera, a do tego nie każdy się nadaje i nie każdy to lubi. Są osoby, które wolą fantastykę, a są i te, które wolą sci-fi. Dla mnie, fana sci – fi ta pozycja była zadowalająca i świetnie się bawiłam podczas jej czytania. Sądzę jednak, że ktoś, kto nie przepada za takim gatunkiem może się tu nie odnaleźć. Dlatego fanom sci- fi polecam, a nie fanom odradzam. Zupełnie szczerze.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu