To miała być misja, która mogła rozpocząć nowe życie.
Mogła też je zakończyć.
Mass Effect, gra od Bioware, która skradła moje serce. Oczywiście swoją przygodę zaczęłam z drugą częścią gry, a dopiero później wróciłam do… średnio zachęcającej pierwszej. No, ale jako fan, musiałam. Zauroczyła mnie swoimi widokami, fabułą i postaciami (szczególnie Garrusem), a zakończenie, do którego wszyscy mieli pretensje dla mnie okazało się być całkiem normalne. Czułam się ukontentowana, gdyż zależało mi tylko na jednym członku załogi (już wyżej wiecie, o kogo chodzi).
Kiedy świat ujrzała zapowiedź książki, która jest prequelem „Mass Effect: Andromedy” – grą, w której nie ma Komandora Sheparda, ani najlepszej ekipy z Normandii wiedziałam, że ją kupię jak tylko wyjdzie. Dostałam ją szybciej, gdyż na Warszawskich Targach Książki, na których akurat miałam okazję się pojawić zobaczyłam to cudeńko i od razu wzięłam w swoje łapki kierując się do kasy. Zapytacie pewnie, dlaczego recenzuje ją dopiero teraz? Cóż… dlatego, że miałam chwilę wolnego, a stos wstydu ze mnie szydził i stwierdziłam „Mass Effect, nadchodzę”.
Nadeszłam.
Żałuję, że wcześniej po nią nie sięgnęłam.
Naprawdę.
„Trzeba było pokoleń, żeby urzeczywistnić marzenie.
Godzin, by je zniszczyć.”
Sloane Kelly jest dyrektorem do spraw bezpieczeństwa na Nexusie – stacji kosmicznej, budowanej przez lata, we współpracy ze wszystkimi rasami w Galaktyce. Ona wraz z innymi chętnymi, którzy chcieli rozpocząć nowe życie zapisali się do Inicjatywy Andromeda. Mieli przybyć do nowego układu, którego nikt wcześniej nie poznał, spróbować znaleźć planety, na których można budować życie i rozpocząć kolonizację.
Cała ludność chętna poświęcić się dla odkrycia nowego świata, została zahibernowana na sześćset lat w kriokapsułach, a gdy dolecą do Andromedy, stopniowo mieli się wybudzać.
Wszystko poszło zgodnie z planem, lecz pewnej nocy, bądź dnia Sloane została brutalnie wybudzona z hibernacji. Jej kapsuła wskutek zniszczeń uderzała w metalowe ściany stacji kosmicznej. Kobieta, będąc słabą i nieprzystosowaną do warunków panujących na stacji wyszła z kapsuły i zauważyła zniszczenia. Zniszczenia, których powodu nie znała. Przedostając się przez ogień i odrzucając kolejne trupy na swojej drodze zaczęła zastanawiać się, w co mogli uderzyć bądź, co mogło ich zaatakować. Zaczęła budzić innych, kluczowych dyrektorów mających zarządzać Nexusem, a w międzyczasie szukała głównej dyrektor Jian Garson, której Nexus był pomysłem.
Kilka dni później brutalna prawda wyszła na jaw, a Garson okazała się być martwa.
Zaś Nexus, w obliczu Plagi, która go zaatakowała i coraz mniejszej ilości zapasów i tlenu na pokładzie, pogrążył się w chaosie.
I tak naprawdę nikt nie wiedział, kto jest dobry, a kto jest zły.
Ta książka to jest mistrzostwo.
Serio.
Zaczęłam ją nie mając żadnych oczekiwań, a skończyłam z niedowierzaniem, że to już koniec. Nie ukrywam, że końcówka, aż prosi się o kolejną część, ale szczerze mówiąc wątpię, żeby miała ona powstać. W końcu „Nexus Początek” to prequel do gry. Szkoda, gdyż chciałabym poczytać o dokonaniach Sloane dalej, a co więcej chciałabym się dowiedzieć, co się stało z Kandrosem – Turianinem, który był zastępcą dyrektor od spraw bezpieczeństwa (ach, ci Turianie).
Autorzy, bardzo dobrze odwzorowali podział ras, który panował jeszcze za czasów starego, poczciwego Mass Effecta. Co więcej, bardzo podobało mi się ruszenie Krogan, którzy wiemy, co przeżyli z fabuły gry przez idiotyzm Salarian i Turian. Nie ukrywam, dość długi czas czekałam, żeby wzięli sprawy w swoje ręce i w końcu pokazali, na co ich stać.
Większość książki przebywamy ze Sloane. Jej rozmyślaniami, decyzjami i poczynaniami. Oczywiście znajdziemy też pojedyncze rozdziały okiem Tanna, który wybudzony z kriostazy musiał zostać dowódcą całej zniszczonej stacji. Przyznam, że postać Jaruna Tanna jest okrutnie irytująca i dla mnie, była to postać do odstrzału. Moje życzenie, nie zostało jednak spełnione, za to autorzy zasmucili mnie uśmiercając innych bohaterów.
Nie da się ukryć, że w „Nexus Początek” trupy kładą się na pokład stacji robiąc swoisty dywan. Autorzy nie oszczędzają w rozlewie krwi, ale jakby nie patrzeć jest on usprawiedliwiony. Nie da się ukryć, że jest to książka, która pokazuje jak wyglądałaby prawda, gdyby nawet teraz w naszej rzeczywistości wysłano stację kosmiczną na odkrycie nowej Ziemi, a ta zostałaby zniszczona przez tajemniczego wroga, któremu nikt nie wie jak się przeciwstawić. Chwała autorom za to, że nie uczynili z tej pozycji bajki dla dzieci.
„Niektórzy z nas uważają to za swój obowiązek. Inni
obawiają się tego, co niesie nam przyszłość wśród światów Drogi Mlecznej.
Uciekamy przed przeszłością. Poszukujemy przyszłości. Chcemy zacząć od nowa.”
Nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni będę chwalić panią Dominikę Repeczko, która ponownie pokazała kunszt tłumaczki książek o tematyce gier komputerowych. Jak mam być szczera, to nie widzę innego tłumacza takich pozycji, poza właśnie tą panią.
„Mass Effect Andromeda: Nexus Początek” to zdecydowanie pozycja dla osób ciekawych czegoś nowego, które połączą książkę z grą. To, iż jest to lektura obowiązkowa dla fanów serii nawet nie muszę pisać, bo w sumie nie chce mi się wierzyć, że gracz, który Mass Effecta zna na pamięć nie przeczytał trzech poprzednich książek z uniwersum, bądź przed rozpoczęciem, albo w celu uzupełnienia swojej wiedzy o świecie Andromedy nie sięgnął po tę pozycję. Uważam, że jest to książka dla fanów, lub osób chcących poznać świat Mass Effecta, aby następnie zagrać w grę Bioware.
Będąc szczerą do bólu: Jeżeli nie lubicie fantastyki w kosmosie, dziwnych ras i odkrywania Galaktyki to możecie sobie darować tę pozycję.
Jeżeli zaś jesteście szalonymi fanami gry, uwielbiacie wcielać się w Sheparda, bądź niestraszna Wam fantastyka rodem z kosmosu to ta lektura zdecydowanie jest dla Was.
Decyzję zostawiam Wam, a ja idę oddać się ME: Andromeda.