O „Tancerzach burzy” słyszałam, a nawet i więcej, bo gdzieś walają się na półce, w starym wydaniu. To było tak dawno, że nawet nie wiem gdzie ta książka może być. Pamiętam też, że nie wciągnęłam się na początku, a potem pojawiły się na horyzoncie inne książki i tym oto sposobem przestałam czytać tę pozycję i zapomniałam o niej całkowicie.
Wydawnictwo Uroboros jeszcze raz dało szansę tej serii, wydając ją w oryginalnych okładkach (chwała im za to). Skoro oni dali szansę, to i ja.
I wiecie co?
Zastanawiam się, co pokusiło mnie kilka lat temu, żeby „Tancerzy burzy” odłożyć i o nich zapomnieć.
„Był
uosobieniem mocy, ucieleśnieniem burzy, wyrzezanym z chmur dłońmi
Raijina, jednym z jego dzieci, wypuszczonych, by szalały w ozonowym
chaosie.”
Yukiko Kitsune po odejściu matki, została z ojcem, który pracuje dla szoguna. Mężczyzna para się myślistwem, aczkolwiek w świecie, w którym przyszło im żyć jest coraz mniej zwierząt. A tak naprawdę, to zostały tylko truposzczury. Masaru każdą wypłatę przepędza w spelunach na gry hazardowe i alkohol, a dziewczyna czuje, że już dawno straciła ojca i nigdy nie będzie mogła go odzyskać.
Sam szogun pewnego dnia obudził się pełen ekscytacji i powiedział swojemu doradcy, iż widział arashitorę – legendarnego tygrysa gromu, które już dawno wyginęły. Mimo wątpliwości swojego doradcy, kazał napisać zwój do swojego łowczego Czarnego Lisa, aby ten upolował dla niego gryfa (arashitora to gryf).
Yukiko wraz z otrzymanym zwojem znalazła ojca i przyjaciela oczywiście w spelunie, jednak zabrała ich stamtąd przed samym rozwiązaniem się bójki i pokazała, że dostali nowe zlecenie od szoguna. Ojciec zdecydował, że udają się w podróż na poszukiwanie bestii, a reszta zgodnie poszła za nim.
Nikt nie przypuszczał, że legendy i opowiadania przekazywane z ust do ust będą miały szczyptę prawdy.
Tak, samo jak nikt nie przypuszczał, że zniszczony przez lotos, który był machiną napędową całej gospodarki, świat zobaczy jeszcze raz, na własne oczy Tancerza Burzy.
Japonia! Steampunk! GRYFY!
Nic więcej nie potrzebuję, żeby być w pełni szczęśliwą osobą!
„Czasami
nie dostajemy tego, na co zasługujemy. Gramy kartami, które nam
dano, zamiast marudzić i tęsknić za czymś innym.”
Jestem fanem Kraju Kwitnącej Wiśni i przeczytałam cały ogrom książek, które dzieją się w feudalnej Japonii. Każda z nich podobała mi się jeszcze bardziej, niż poprzednia, ale to co zrobił Jay Kristoff przechodzi wszystkie moje marzenia.
Połączyć szogunat, samurajów ze steampunkiem, to magia. A dodając do tego moje ulubione stworzenia, jakie świat mógł wymyślić, czyli gryfy to już całkiem miód malina.
Na początek warto wspomnieć o słowniczku, który został umieszczony na końcu, z tego co słyszałam, jednym pasuje taka forma wyjaśnienia pojęć, inni woleliby przypisy na dole stron. Przeglądnęłam ten słowniczek, kiedy skończyłam książkę, bo nie potrzebowałam sprawdzać pojęć podczas lektury i muszę przyznać, że bardzo dobrze, że jest, ale szkoda, że został podzielony na działy (broń, ubrania, pojęcia ogólne), zamiast być alfabetyczny. Wydaję mi się, że znacznie szybciej można byłoby znaleźć w nim potrzebne słowo, niż szukać działami.
Poza wspomnianymi wcześniej Masaru i Yukiko mamy tutaj całą masę (dosłownie) bohaterów. Co więcej, każdy z nich odgrywa swoją rolę i dość często, są to sytuacje mające wpływ na dalszą fabułę. Mimo że Yukiko jest główną bohaterką tej serii to Kristoff nie zaniedbał pozostałych postaci i rozwinął je w bardzo dużym stopniu. Do tego latające statki, niczym z (World of Warcraft), ludzie, którzy są w większy stopniu maszynami, niż ludźmi i te cudowne (o których marzę od dziecka) gogle steampunkowe! Boże, jak dobrze czytało mi się tę książkę to Wy nawet nie macie zielonego pojęcia.
Muszę przyznać, że przez pierwsze dziewięć rozdziałów byłam zmęczona. To co się działo, nie było może jakoś strasznie nudne, ale nie ponosiło, ani nie wciągało. W dziesiątym rozdziale jednak weszłam mocno w cały ten świat, a potem nie mogłam się oderwać od lektury, dopóki moje oczy nie powiedziały mi „potrzebujemy odpocząć”.
Świat stworzony przez Kristoffa pochłonął mnie całkowicie i cieszę się, że mam drugi tom na półce, a trzeci zapowiedziany jest niebawem, bo mogłoby być ciężko.
„ Śmierć
jest łatwa. Każdy potrafi rzucić się na stos i zostać
szczęśliwym męczennikiem. Prawdziwa próba to znieść cierpienie,
które towarzyszy poświęceniu.”
Opisy całego świata oraz walk rozbudzają wyobraźnię. Autor stara się pokazać czytelnikowi wszystko co widzi bohaterka, czasami miałam wrażenie, że patrzę oczami Yukiko na cały jej kraj, pełen zakłamania i smogu. Walki są barwne i mimo że rozpisane naprawdę dokładnie, ani na chwilę nie nudzą. A sama końcówka książki to istny majstersztyk. Kristoff postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko i jestem ciekawa, czy w drugim tomie będzie potrafił ponieść ją jeszcze wyżej. Chociaż po lekturze „Illuminae” mam wrażenie, że „Tancerze burzy” to była tylko rozgrzewka.
Zdecydowanie polecam! Podpisuję się rekami i nogami pod tą książką, albo w sumie nawet pod całą serią. Jestem oczarowana, zakochana i nie mogę się doczekać, co będzie dalej. Musicie mi wybaczyć te „ochy” i „achy”, ale mi do szczęścia dużo nie potrzeba, a jak w książce fantasty widzę gryfa, to mój uśmiech robi się szeroki jak u Jokera z Batmana. „Tancerze burzy” to pozycja, która wciągnie Was, jeżeli tylko dacie jej szansę, pochłonie w całości i wypuści dopiero jak zamkniecie słowniczek. Możecie rezerwować cały dzień na czytanie, bo nie będziecie mogli się oderwać.
„Istnieje
miejsce i czas, gdzie i kiedy zaczynają się wszystkie końce. Jeśli
nie tutaj, to gdzie? Jeśli nie teraz, to kiedy?”
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję wydawnictwu