Wielu uważa mangi za komiksy, jeszcze inni uważają je za książki, a trzecia grupa ma je za świętość. Do której się zaliczacie?
Od bardzo dawna jestem fanką japońskiej kultury z tym, że moja mania rosła i malała w zależności od mojego nastroju. W domu mam całą stertę mang, które znam na pamięć, bo były czytane wiele razy, a jeżeli zapytacie mnie o moją ulubioną to nie otrzymacie odpowiedzi, bo jest ich zwyczajnie za dużo. Wychowałam się na „Sailor Moon”(Czarodziejka z Księżyca), a potem poszło lawinowo. Miałam też fazę na j-rock i do dziś lubię sobie posłuchać japońskich zespołów. Wiem, że w domu gdzieś wala się słownik japoński z racji, że kiedyś uczyłam się tego języka, ale jednak nawet największy zapał został stłumiony przez obowiązki.
Kiedy pisałam w podsumowaniu o tym, iż plany na „nowe” na blogu są w mojej głowie myślałam właśnie o mangach i komiksach. Jakby nie patrzeć, mangi formatem przypominają książki kieszonkowe, a i mangi i komiksy opowiadają historię, czyli tak samo jak w książkach. Posty te, może nie będą tak często jak recenzje książek, bo nie chce znowu też przesadzić, ale jeżeli spodobają się Wam to dostaniecie ich całą masę. Mogę Wam obiecać.
„No game no life” opowiada o dwójce rodzeństwa. Osiemnastoletni Sora i jedenastoletnia Shiro są społecznymi wyrzutkami. Dziewczynka przez swoją inteligencję, chłopak zaś przez zdolność planowania kroków do przodu. Nie wychodzą z domu, a ich pokój zapełniony jest elektronicznymi gadżetami. Głównym centrum są zaś wielkie komputery z czterema monitorami, gdzie rodzeństwo gra w gry i podaje się za „[ ] „ inaczej zwani „Puści”. Są najlepszymi graczami, a przez swoją tajemniczość zostali uznani za legendę. Pewnego dnia o ósmej rano, kiedy Sora z Shiro urządzili sobie kolejny czterodniowy maraton grania dostają mejla z tajemniczego adresu, który zaprasza ich do zagrania w szachy. Shiro, wiedząca o tej grze wszystko zaczyna rozgrywać partię, a Sora pomaga jej w chwili wahania. Dwójka bohaterów wzajemnie się dopełnia i udaje im się wygrać.
Chwilę później spadają z wysokości kilkudziesięciu metrów w całkiem innym świecie.
Świecie, gdzie obowiązuje dziesięć zasad, a wszystkie konflikty są rozwiązywane przez gry.
W Disboard jest szesnaście ras, które walczą ze sobą o terytoria wywołując przeciwnika do zagrania w grę, gdyż wojny są zakazane. Imanici, czyli ludzie tego świata, którzy nie potrafią używać magii są na samym końcu łańcucha pokarmowego. Ostatni król zaś, przed śmiercią powiedział, że chce, aby nowego władcę wyłowiono przez turniej, w którym każdy może wziąć udział.
Liczy się umiejętność grania oraz kantowania przeciwnika.
Sora z Shiro w tym nie mają sobie równych, jednak nie próbują ciągle oszukiwać.
Do przeczytania mangi skusiło mnie anime, które oglądnęłam w jeden dzień. Te bajeczne kolory, szachy, tematy gier komputerowych oraz klimaty ecci (lekka erotyka) były rzeczami, które sprawiły, że chciałam zapoznać się bardziej z całością historii. Manga nie odbiega od anime, ani trochę, zaś Light Novelki, których jeszcze (wszystkich) nie przeczytałam są świetnym dopełnieniem całości.
Mam jednak wrażenie, że Yuu Kamiya nie ustrzegł się błędów.
W sumie świat anime i mangi to fikcja i doskonale o tym wiem, jednak są rzeczy, które zwyczajnie nie są realne, a już na pewno nie są normalne.
Zakochanie w minutę? Nie ma problemu.
Nauka obcego języka w godzinę? Też damy radę.
Rozumiem doskonale, że i Sora i Shiro są osobami, które mają mózgi przyswajające wiedzę w tempie ekspresowym, bo w końcu to tylko fikcja, ale żeby jedenastoletnia dziewczynka znała osiemnaście języków i chwilę później nauczyła się kolejnego… trochę za dużo, nawet jak na mangę.
Bohaterowie, czyli Sora i Shiro sami w sobie skradli moje serce. Pomijam fakt świetnego rysunku i pomysłu na ich kolory. Zachowanie między dwójką rodzeństwa, jest czymś niesamowicie ciekawym, a jednocześnie momentalnie denerwującym. Oboje ufają sobie bez granic i stoją za sobą murem. Pomagają sobie wzajemnie i dość często oddają się wzajemnej rozmowie nawet, jeżeli ludzie dookoła ich o coś pytają. Muszą przebywać w bliskiej odległości od siebie, aby normalnie funkcjonować, bo gdy się ich rozdzieli nie wiedzą, co począć i zaczynają przejawiać objawy załamania.
Denerwującym jest jednak fakt, że Shiro, kiedy już dorośnie chce wskoczyć bratu do łózka. Tutaj znowu, teoretycznie to manga, a tytułów z tym motywem można podawać bez końca. Jednak z drugiej strony lekkie zdegustowanie także się tu u mnie wkradło.
Jestem za to bardzo zauroczona wydaniem od Waneko. Piękne kolorowe ilustracje na początku, ze świetną obwolutą na zewnątrz sprawiają, że zarówno manga jak i Light novel rzucają się w oczy. Podejrzewam, że gdyby anime nie wpadło w moje ręce, jako pierwsze nie wiedziałabym o tej mandze, aczkolwiek w kwietniu tego roku ma zostać wydana dziewiąta część nowelki, więc może wtedy zauważyłabym to gdzieś na internecie. Nie ukrywam, że kolorowe okładki zawsze zwracały moją uwagę. Im więcej koloru tym lepiej.
Jeżeli chcecie coś lekkiego do poczytania, polecam Wam nowelki oraz pierwszy tom mangi. Jeżeli nie macie pewności, czy spodoba się Wam historia obejrzyjcie kilka odcinków anime i zadecydujcie sami.
Ja z całą pewnością wrócę do NGNL. Z niecierpliwością czekam na kolejną nowelkę, szczególnie, że prezentują się one na półce wprost cudownie.