Szare komórki płaczą.
Lubię czytać książki, które ruszają nie tylko wyobraźnię, ale też szare komórki, a raczej poprawnie powinnam napisać istotę szarą, bo to właśnie od niej wzięła się nazwa szarych komórek. O teorii względności słyszał każdy z nas. Tak samo o Albercie Einsteinie, którego nie muszę tutaj przedstawiać.
„Istota teorii względności” to ujednolicona prezentacja najsłynniejszej koncepcji naukowej, jaką poznał świat. Ta książka na początku była jedynie wykładami, jakie Einstein miał okazję przedstawić w Stanach Zjednoczonych, do których wyjechał po otrzymaniu Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. Cztery wykłady zostały spisane, a następnie wydane jako Istota teorii względności. Einstein poprawiał ten tekst aż do swojej śmierci, za każdym razem dodawał coś nowego i umacniał swoją teorię. Tak oto teraz mamy okazję poznać ostateczną wersję „Istoty teorii względności” z przedmową Briana Green'a.
Uh, to była naprawdę wymagająca lektura. Jak na tak małą objętość, „Istota teorii względności” zajęła mi więcej czasu, niż książki na pięćset stron. Zapytacie pewnie: dlaczego?
Odpowiedzią są: wzory.
Wzory są tutaj prawie wszędzie. Z prostych do trudnych. Do tego szeregi i macierze, porównywanie równań Lorenza i innych matematyków.
Wszystko się na siebie nakłada, wszystko się łączy i trzeba naprawdę odświeżyć sobie matematykę i fizykę, aby to jako tako zrozumieć.
Bez wcześniejszego przypomnienia królowych nauk lepiej nie podchodzić do tej pozycji, bo będzie to dla Was czarna magia ze wzorami.
„Istota teorii względności” to książka dla wytrwałych. Odkładałam ją wiele razy, bowiem czasami idąc tokiem rozumowania Einsteina miałam wrażenie, że mój mózg zaczyna tańczyć kankana, albo skręca się sam w sobie. Przebrnęłam, trochę zrozumiałam, na pewno wrócę po więcej, aby jeszcze bardziej ogarnąć ten temat. Jeżeli lubicie swoje szare komórki i chcecie dać im trochę treningu to książka Alberta Einsteina jest odpowiednim kandydatem.