Zabójcze inaczej.
Jeszcze nie tak dawno temu patrząc na okładki „Zabójczych Maszyn” (piszę tu o książkach) miałam ochotę przeczytać tę serię. Potem jednak wyszedł film, a że to właśnie na niego znalazłam czas sięgnęłam po ekranizację „Zabójczych Maszyn” wyreżyserowaną przez Christiana Riversa.
Tak się teraz zastanawiam, czy to ja mam pecha do oglądania filmów, czy po prostu tyle chłamu wychodzi ostatnimi czasy na ekrany.
Postapokaliptyczny świat. Ludzie dzielą się na ultra bogatych i wybitnie biednych. Śmietanki towarzyskie ubrane w najlepsze, drogie tkaniny codziennie popijają szampana oglądając tereny z najwyższych balkonów Londynu. Londynu, który jest jeżdżącą na wielkich kołach maszyną.
Biedni zaś będąc na najniższych piętrach miasta próbują przeżyć każdy kolejny dzień i zarobić na chleb segregując i wyrzucając odpady wcześniejszych pokoleń. Odpady, które dla muzeów są cennymi artefaktami. Tom Natsworthy jest badaczem przeszłości, który pracuje w muzeum. Chłopak poza znajomością starych urządzeń pracuje w muzeum. Pewnego dnia zostaje on niechętnie wysłany na ratowanie reliktów przeszłości. W tym celu udaje się na „wysypisko” i spotyka Thaddeusa Valentine, który z wierzchu jest owieczką, w środku zaś krwawym wilkiem. Szybka miła rozmowa zmienia się w nieprzyjemną sytuację, gdyż Valentine obrywa nożem w brzuch od zamaskowanej dziewczyny. Kiedy Tom goni zamachowca, która rzucając na odchodnym parę słów prawdy rzuca się w otchłań, do której trafiają śmieci. Kiedy Natsworthy rozmawia z Valentinem i pyta go o słowa od niejakiej Hester Shaw, szybko okazuje się, że Thaddeus ma swoje za uszami. A Tom... trafia tam, gdzie wcześniej wskoczyła Hester.
Tak zaczyna się przygoda badacza przeszłości i córki archeolożki, którzy będą musieli stawić czoła mężczyźnie żądnym władzy.
Pierwsze pięć minut „Zabójczych Maszyn” były całkiem dobre. Wciągnęły mnie w świat tej historii. Jednak w okolicach dziesięciu minut film zwolnił na tyle, że zaczęłam na nim przysypiać i musiałam rozchodzić sen, aby dociągnąć do końca, bo gdybym przerwała to na pewno nie wróciłabym do tego filmu. I w sumie od tego momentu, do samego końca oglądałam „Zabójcze Maszyny” znudzona. Nawet, jak na ekranie działo się naprawdę dużo, to nie było to tak interesujące, żeby nie ziewać.
Chyba najbardziej charyzmatyczną bohaterką w tym filmie jest Hester Shaw, która oszpecona bliznami szuka okazji do zemsty za swoją mamę. Dziewczyna ma kawał historii do opowiedzenia w filmie. Życie Shaw nie rozpieszczało, jako porzucona sierota musiała dać sobie radę sama, ale jej wybawieniem okazał się niejaki Shrike.
No i, jeżeli chodzi o bohaterów to by było na tyle. Cała reszta jest tak bezbarwna, że w sumie mogłoby ich nie być i film nic by na tym nie stracił.
Śmiercionośna broń, której budowa jest jednym z ważniejszych wątków całego filmu okazuje się być kulą plazmową (kojarzycie takie z fizyki?) z iskrami krążącymi wokół niej. Cały plan tej ekranizacji może i był całkiem niezły, ale wykonanie niestety nie wypaliło. Nie twierdzę też, że książki autorstwa Philipa Reeva są złe. Może i są dobre, ale po takim filmie raczej nie mam ochoty poznawać książek. Chodzi o to, że historia pokazana w filmie nie jest na tyle ciekawa, żebym chciała ją przeczytać.
„Zabójcze maszyny” to połączenie „Valeriana” i „Igrzysk Śmierci”, gdzie z tego drugiego czerpie zbyt mało, a z tego pierwszego prawie wszystko, przez co jest filmem nijakim, nudnym i wybitnie słabym. Zmarnowałam dwie godziny swojego życia, aby oglądnąć ten film, ale za to Wy możecie je zyskać i nie oglądać „Zabójczych Maszyn”, których w filmie Riversa nie ma.
Zdjęcia pochodzą z serwisu IMDb.