Okiem na ekran: „Lost in space”


Czyli „Zagubieni w kosmosie”.


Naprawdę ciężko jest mnie zatrzymać dłużej przed ekranem obojętnie, czy to laptopa, czy telewizora. Jestem osobą, która jako ostatnia ogląda serial, czy film, którym od dłuższego czasu wszyscy się kolokwialnie pisząc „jarają”. Jednak, kiedy zobaczyłam „Lost in space” na platformie Netflix i oglądnęłam zwiastun, postanowiłam przyjrzeć się temu serialowi głębiej. 
Nie od dziś wiecie, że wszelkie klimaty science – fiction i kosmosu przyciągają mnie do siebie. 
Dałam szansę „Lost in Space” i pochłonęłam pierwszy sezon w dwa dni (musiałam odpuścić, bo zaczęłam oglądać w Wigilię 2018 roku). 

Nie tak dawno temu pojawił się długo wyczekiwany drugi sezon tego serialu i nie będzie to dla Was zdziwieniem, że jego obejrzenie także zajęło mi dwa dni. Ale szokiem będzie, że „Lost in space” zaczęłam oglądać w dzień premiery, czyli jak na fana serialu przystało. 
W opinii tej postaram się Wam nakreślić fabułę zarówno pierwszego, jak i drugiego sezonu. Oczywiście bez spojlerów. Może przekonacie się do tego serialu, który opętał mnie swoją historią do tego stopnia, że cierpię na brak trzeciej odsłony przygód rodziny Robinsonów. 

Nikt nie sądził, że wyprawa do Alpha Centauri nowej planety, która ma uratować ludzkość może skończyć się przygodą pełną niebezpieczeństw. Ale nie każdy mógł udać się na eksplorację kosmosu, zostały wybrane do tego wyjątkowe rodziny, a wszyscy członkowie załogi musieli przejść badania zarówno medyczne, jak i psychologiczne. Aby być szczęściarzem, który poleci w kosmos wystarczyło być też po prostu naukowcem lub żołnierzem. Rodzinie Robinsonów szczęśliwie udało się przejść wszystkie badania i po przygotowaniach do wielkiej wyprawy udali się oni z innymi ludźmi w kosmos. Galaktyczna bajka byłaby zbyt piękna, jeżeli wszystko przebiegałoby zgodnie z planem, toteż nasi bohaterowie wylądowali na nieznanej planecie i, aby przeżyć muszą bardzo szybko myśleć. Gdy przychodzi chwila niebezpieczeństwa w ich towarzystwie pojawia się robot, który nazywa siebie po prostu Robotem. Obcy szybko zawiązuje więź z najmłodszym członkiem rodziny Robinsonów i przygoda dopiero teraz rozpoczyna się naprawdę. 
Nasi bohaterowie zdani na łaskę i niełaskę kosmosu, będą musieli nie tylko przeżyć noc, ale też uciec z planety, na której się znajdują. Przede wszystkim będą musieli wymyślić sposób, który pozwoli im dołączyć do reszty ryzykantów zmierzających na nową planetę. 
A to może okazać się nieco trudne szczególnie, że w ich życiu nie każdej osobie można wierzyć i nie na każdej można polegać. 


Nie wiem czy wiecie, ale „Zagubieni w kosmosie” (ang. Lost in space) byli na ekranach już w 1965 roku. To, co teraz możemy oglądnąć na platformie to nowa wersja tego tytułu, która skupia się na bardzo podobnych problemach. 


Kiedy w pierwszym sezonie nie do końca przepadałam za niektórymi bohaterami, tak po oglądnięciu drugiego ujrzałam, jak cała rodzina Robinsonów świetnie do siebie pasuje. John Robinson to były NAVY Seal, który doskonale wie, jak władać bronią wszelaką. Jego żona Maureen, to mózg całej operacji. Kobieta jest profesorem inżynierii i, co tu kryć, potrafi zrobić coś z niczego, aby wydostać się z zasadzki. 
I na koniec trójka dzieci: Judy, Penny i Will. Judy jest adoptowaną córką Robinsonów i specjalizuje się w medycynie, Penny... ma więcej szczęścia, niż rozumu, a Will (mój ulubieniec) jest przyjacielem Robota. 

Sam Robot to miłość tego serialu (tak wiem, to dziwne). Bardzo, ale to bardzo przypomina mi Legiona z gry „Mass Effect” od Bioware, a na punkcie tej właśnie gry mam obsesję, zatem nie dziwcie się, że „Lost in Space” tak mnie pochłonęło. Robot jest najciekawszą postacią, osobnikiem w całej fabule. Świetnie zostało pokazane zachowanie wobec niego przez dorosłych, którzy widzą w nim niebezpieczeństwo i przez Willa, który mu ufa, bo ten uratował mu parę razy tyłek. Za każdym razem, kiedy Robotowi się coś działo, moje serce krwawiło. Poważnie, wszyscy mogą umrzeć, ale Robot ma zostać żywy. Nie interesuje mnie, jak to zostanie dokonane, ale tak ma być!


Mamy tutaj też doktor Smith, która okazuje się być szują całej historii, ale więcej Wam na jej temat nie zdradzę. Musicie ją poznać osobiście i wydać werdykt sami. W każdym razie, kiedy Smith pojawia się w serialu, bohaterowie zaczynają głupieć i wierzyć, a także ufać w rzeczy, które normalnie nie miałyby nawet możliwości miejsca. Może to jej „efekt psychiatry” tak działa? Nie mam pojęcia, ale ta doktorka irytuje. Niesamowicie. 

Zdjęcia kosmosu i poszczególnych planet, a także wnętrze statku pokazane są iście fantastycznie. Wprawdzie nie możecie do końca patrzeć na moją opinię, bo prawie wszędzie, gdzie widzę kosmos i statki kosmiczne uważam, że jest to świetne, ale już Wam tłumaczyłam dlaczego tak jest i nie będę tego powtarzać. Chociaż efekty specjalne w „Lost in space” nie są wybitne, to przyznam szczerze, że ani trochę mi to nie przeszkadza. Ten serial po prostu dobrze się ogląda i czerpie się radość z podróży, jaką możemy odbyć z Robinsonami. 


Wprawdzie nie ukrywam, że ci są największymi farciarzami w historii kosmosu, bowiem na wszystko mają odpowiedź i dziwnym trafem do każdej awarii mają części zapasowe ( x10). Nie wieje tutaj realnością, ale kto by się tym przejmował? Halo? Jesteśmy w kosmosie. Co nam więcej do szczęścia potrzeba?

„Lost in Space” to serial na który czekam i, który budzi mój wewnętrzny spokój, jedynie na dwa dni podczas oglądania. Z niecierpliwością i tuptaniem nogami czekam na sezon trzeci tej space opery, która jest świetną zabawą nie tylko dla dorosłych, ale i dla młodszych widzów. Ale pamiętajcie, że nie biorę odpowiedzialności za to, jak Wasze dzieci zareagują na Robota i, jak bardzo będą Wam jęczeć, że też takiego chcą. Widzicie... ja też sobie jęczę, bo też bym takiego chciała. Serial polecam całym serduszkiem!

Kadry z serialu pochodzą z serwisu IMDb.

Zapraszam Was też na zwiastun



copyright © . all rights reserved. designed by Color and Code

grid layout coding by helpblogger.com