Hollywood wcale nie takie piękne.
Alessandra Torre stoi u mnie bardzo wysoko w rankingu pisarek, które lubię. Przeczytałam kilka pozycji tej autorki i każda bardzo mi się podobała. W Polsce, drugą książką Torre po „Ghostwriterze” został „Drań z Hollywood”, który z powodzeniem został nagrany na PassionFlix i rozwinął myśl filmowych adaptacji książek dla kobiet.
Cole Masten jest jednym z najprzystojniejszych i najbardziej znanych aktorów w Hollywood. Mężczyzna postanawia nakręcić film, w małym miasteczku Quincy, którego historią został zainspirowany. Jednak pewnego dnia wracając do domu, spotka swoją żonę uprawiającą dziki seks, bynajmniej nie z nim. Firma, którą zarządzają we dwójkę musi zostać na rynku, gdyż to właśnie z niej Cole chce sponsorować swój nowy film. Między nim, a Nadią zaczyna się sprawa rozwodowa, a Cole wysyła swojego agenta Bena do miasteczka, aby ten znalazł idealną dziewczynę, pasującą do bohaterki filmu oraz miejsce, które będzie najlepsze do nagrań.
Kiedy Summer otwiera drzwi przed Benem nie za bardzo wie, czego ten mężczyzna tutaj szuka. Po krótkiej rozmowie dowiaduje się wszystkiego i kategorycznie odmawia. Cole nie przyjmując odmowy przyjeżdża osobiście do miasteczka i chce przekonać dziewczynę. Ta choć z początku nieuległa w końcu podaje wygórowaną cenę za udział w filmie, gdyż marzy jej się wyjazd z małego miasteczka, w którym mieszka z matką.
Pierwszy klaps rozpoczyna nagrania, skazując Summer i Cole'a na siebie.
Nie tylko na planie filmowym.
To chyba najsłabsza książka autorki, jaką do tej pory czytałam. Serio.
Przecierałam oczy ze zdumienia już od samego początku.
Zaczynając na tym, że książka ma sto dziesięć (110!!!!!) rozdziałów, które są czasami na jedną, dwie strony.
Kończąc na bezsensowności całej fabuły.
Ja potrafię naprawdę wiele wybaczyć złym książkom. Szczególnie, jeżeli znam autorów i wiem, że potrafią naprawdę dobre pozycje napisać. „Drań z Hollywood” zawiódł mnie na całej linii.
Po pierwsze... czytałam tę książkę od marca do końca kwietnia. Kumacie?
W międzyczasie zdążyłam przeczytać około pięćdziesięciu innych książek z różnych gatunków i każda była lepsza, niż „Hollywood Dirt” (zaczynałam po angielsku). Nie mogłam się do tej książki zabrać. Odrzucała mnie, jak przypominałam sobie na czym skończyłam. No, ale przemogłam się i w końcu wzięłam ciąg dalszy już po polsku. I moje obawy potwierdziły się ponownie.
Po połowie książki mimo że coś z akcją ruszyło, to ruszyło w takim stopniu, że żółwie by ze spokojem mogły tę fabułę trzy razy wyprzedzić.
Tutaj... nic się nie dzieje.
Bohaterowie są płytcy, niczym woda w kałuży, a jedyną ciekawą postacią jest... kogut.
Ano tak. Dobrze czytacie. Nie przecierajcie monitorów. Kogut o wdzięcznym imieniu Cocky to mój ulubieniec. Chociaż pojawił się tylko kilka razy to zrobił najlepszą robotę w historii Summer i Cole'a.
Ciągle zastanawiam się, dlaczego Torre pisała tak żenująco krótkie rozdziały, w których fabuła nie posuwała się do przodu. Nie widzę w tym większego sensu. Nawalone tu stron i rozdziałów, a historia nijaka.
Szczerze? Myślałam, nad rzuceniem tej pozycji. Usunięciem jej z czytnika i wymazaniu z pamięci. Ale potem przemyślałam i powiedziałam sobie, że jeszcze trochę się pomęczę. Wyszło, że skończyłam i właśnie teraz, pisząc tę opinię wymazuje z pamięci „Drania z Hollywood”, aby dalej mieć Alessandrę Torre wysoko w rankingu. Każdy autor ma czasami słabsze książki i w pełni to rozumiem. Te złe po prostu się zapomina i żyje się dalej.
Ja właśnie zapominam. Czy polecam? Nie. Ale ostateczną decyzję i ta musicie podjąć sami.
Za to „Ghostwritera” możecie czytać i będziecie zachwyceni.
Za egzemplarz dziękuję