Sławetna manga w końcu i u mnie!
Wśród fanów japońskiej kultury, którzy oddają się namiętnemu czytaniu mang i oglądaniu anime „Pandora Hearts” to historia nad historiami. Kultowa jak popularny „Death Note”, czy „Kuroshitshuji”. Przez dłuższy czas nie ciągnęło mnie do tej serii, ale w końcu stwierdziłam, że warto spróbować i na start przeczytałam pięć tomików. Mam dylemat, bo nie wiem, czy jestem bardziej na tak, czy na nie, jeżeli chodzi o tę mangę.
Poznajemy Oza Vessaliusa, chłopca, który mimo młodego wieku żyje w wielkiej rezydencji, ze służbą usługującą mu w każdej możliwej zachciance. Blondynek o zielonych oczach jest potomkiem jednego z czterech ogromnych i szanowanych rodów. Zgodnie z przyjętą tradycją, po skończeniu piętnastu lat członkowie przechodzą inicjację, która odbywa się podczas Ceremonii Pełnoletności. Oz nie zdaje sobie sprawy z wagi uroczystości, dlatego razem ze swoimi towarzyszami beztrosko spędza ostatnie godziny przed Ceremonią. Kiedy w końcu do niej dochodzi Zegar Milczenia, przed którym składa przysięgę bije głośno, wprawiając wszystkich zarówno w osłupienie, jak i przerażenie. Po Oza przybywają zakapturzeni ludzie i wtrącają go do Otchłani, za popełniony grzech.
W Otchłani Oz niepewnie bada teren, na którym się znalazł i poznaje dziewczynę Alice, która utraciła wszystkie swoje wspomnienia. Chłopak mając dobre serce postanawia pomóc nowej znajomej odzyskać przeszłość. Zawiera z nią pakt, który nie do końca może mu wyjść na dobre. Odpowiedzi brakuje, a pytań z każdą chwilą jest coraz więcej.
Podejmując współpracę z Alice, Ozowi udaje się wydostać z Otchłani razem ze swoją towarzyszką. Wracają do swojego świata, gdzie okazuje się iż minęła dekada. W międzyczasie spotykają niejakiego Ravena, który okazuje się być dawnym sługą Oza – Gilbertem. Poznajemy bliżej samą Otchłań, a także mamy okazję posłuchać samej „intencji Otchłani”. Dodatkowo historia cofa się w czasie i możemy bliżej przyjrzeć się przyjaźni Oza i Gilberta oraz ich życiu sprzed Ceremonii, jak i po niej. Pomagając Alice odzyskać wspomnienia, cała trójka szwenda się po ulicach miasta. W pewnym momencie rozdzielają się, a Oz napotyka małego chłopca, który chce aby jego tata wrócił do domu, aby nie musiał już być sam. Oz doskonale zna to uczucie i stara się pomóc chłopcu, jednak wsparcie okazuje się być niemożliwe, gdyż Vincent, którego mamy okazję poznać zabija starszego mężczyznę, bez zastanowienia. Historia kończy się na wspomnieniu, jak Gilbert trafił do rodu, który nienawidzi się z Vessaliusami.
Akcja rozgrywa się między światem podobnym do naszego, aczkolwiek zawierającego koronki, wielkie suknie i eleganckie ubrania, rodem z epoki wiktoriańskiej, a światem, który za bardzo kojarzy mi się z moją znienawidzoną bajką Disneya „Alicja w krainie czarów” (filmu też nie trawię. Jedynie Helena Bonham Carter rządzi). Oba światy są równoległe, ale czas w Otchłani płynie inaczej, niż czas na „zewnątrz”. Aby równowaga nie została zachwiana, została powołana specjalna organizacja zwana Pandorą, zajmująca się badaniem Otchłani.
„Pandora Hearts” łączą w sobie dużo skrajnie różnych elementów. Mamy tutaj humorystyczne odzywki bohaterów, kiedy dookoła nich jest mrok i pustka. Autorka przyspiesza akcję, aby rozbudzić czytelnika, a chwilę potem zwalnia tempo do ślimaczego i ponownie uspokaja tętno czytającego. Jest w tej mandze tak wiele intryg i zawikłań, że można się solidnie zgubić. Co więcej, kiedy wydaje nam się, że jakiś wątek nie zostanie już dokończony, Jun Mochizuki ponownie do niego wraca, w kolejnej retrospekcji. Generalnie, jeżeli stracicie skupienie podczas czytania tej mangi to potem będziecie drapać się po głowie i myśleć „Co tu się działo, kiedy mnie nie było?”.
I muszę przyznać, że całkiem ładnie jest ta fabuła zapleciona w tej mandze, ale ciągłe skupienie trochę męczy. Do tego ten znienawidzony przeze mnie motyw „Alicji w krainie czarów” totalnie mnie nie kupił.
Oz jako główny bohater jest zbyt... nijaki. Chłopak stara się pomóc każdemu, ma dobre serce i chce dowiedzieć się o sobie samym, jak najwięcej, ale jak na taką historię jest on dla mnie zbyt miękki (żeby nie napisać miętki). Nie przypadł mi do gustu.
Za to Gilbert! Oj dla niego mogłabym czytać wszystkie tomiki tej mangi, jeżeli obieca mi ktoś, że tego przystojnego młodzieńca będzie naprawdę dużo. To mój ulubieniec. Zdecydowanie.
Alice... no jak Alice. Rodem wzięta z Disneya i przerobiona na mangę, tylko z inną historią. Nie podoba mi się. Jednak zaznaczam, nie cierpię „Alicji w krainie czarów” o czym już pisałam tutaj dwa razy. Musicie patrzeć przez pryzmat, na moją opinię.
„Pandora Hearts” kiedy poczyta się to, co napisałam wyżej wydaje się być dość poważną historią. Jednak nie jest to prawda. Tutaj groteska to słowo klucz i nie bójmy się go użyć. Ciemność przeplata się z absurdem w postaci żartów, które pojawiają się w najmniej oczekiwanym momencie. Całość choć przedstawia się naprawdę świetnie, mnie przez dawkowanie informacji i ciągłe skupienie na fabule nieco odrzuca.
Kreska jest ładna. Bardzo wyrazista i dopieszczona. Chcąc, nie chcąc muszę przyznać, że pod względem wyglądu „Pandora Hearts” są naprawdę ładne. Postaci mają na sobie dużo szczegółów, które dopełniają całość sytuacji, a i tła nie są zaniedbane i też całkiem solidnie zostały wyrysowane. Tutaj ukłony w stronę mangaczki, bo rzeczywiście widać talent i pomysł na swoją historię.
Z jednej strony podoba mi się pomysł światów równoległych. Podoba mi się Gilbert (a jakże). Z drugiej strony nie do końca jestem przekonana tą mangą. W sumie to chyba właśnie przez to, że widzę dużo nawiązań do samej „Alicji...” i irytuje mnie to okrutnie. Mam jeszcze dwa tomiki tej mangi i na pewno je przeczytam, a dopiero po nich wydam werdykt ostateczny, jeżeli chodzi „Pandora Hearts”. Trzy tomy to za mało, abym potrafiła zdecydować.
Za egzemplarze dziękuję wydawnictwu