Ostatni część rockowej historii.
Poznaliśmy już trzech członków zespołu Stage Dive. Kyle Scott na sam koniec zostawiła cichego i tajemniczego basistę - Bena, którego historii byłam najbardziej ciekawa, mimo że nie jest on moim ulubieńcem.
Lizzie jest poukładaną dwudziestojednoletnią dziewczyną. Przynajmniej tak wygląda w oczach swojej starszej siostry Anne, która jest żoną Malcolma – perkusisty zespołu. Lizzie jednak idąc w ślady starszej siostry nie może przestać myśleć o Benie Nicholsonie, którego parę razy miała okazję spotkać, w tym na ślubie swojej siostry. I choć rozum podpowiada rozsądek i nie zwracanie uwagi na showmana, który może mieć każdą kobietę, jaką tylko zapragnie. Serce wydaje się być głupie i tym oto sposobem Lizzie zaczyna smsować z Benem. Choć wiadomości dość bezosobowe, nie prowadzą do niczego więcej, w końcu oboje zaczynają rozumieć, że ich znajomość zaczyna być niebezpieczna.
Ale wtedy nie potrafią już się powstrzymać i ulegają pożądaniu.
Tylko co na to Malcolm, któremu Ben obiecał trzymanie rąk przy sobie?
I co na to Anne, która nagle ma zostać ciotką?
Od pierwszej części, byłam bardzo ciekawa Bena. Nie tyle jego historii miłosnej, co ogólnie jaki jest ten nieśmiały basista z wyglądem młodego Adonisa. Wszyscy członkowie zespołu ciągle istnieli w poprzednich częściach serii, a Ben był wiecznie na uboczu. Obserwował, niczym drapieżnik szykujący się do ataku na ofiarę.
Dlatego też, sądziłam, że jego część będzie najciekawsza.
Nie była.
W sumie to „Deep” jest najsłabsze z całej serii Stage Dive.
Czy czuję się zawiedziona? Może troszkę.
Kylie Scott zaniedbała Bena. Jak przez poprzednie części basista był naprawdę tajemniczą postacią, która nęciła podczas lektury, tak w czwartej części zrobiła z niego zwyczajnego chłopaka, który uległ urokowi Lizzie i wpadł z nią w przygodę z dzieckiem. Ponadto w samej historii nie ma za dużo tajemniczości, która była budowana przez poprzednie tomy. To chyba właśnie przez nią, tak bardzo chciałam poznać historię Nicholsona i zobaczyć, czy autorce udało się dorównać mojemu wyobrażeniu o Benie, z poprzednich tomów. Nie udało się. W sumie to „Deep” nie różni się niczym o jakiś klasycznych romansów, które czytamy, aby potem o nich po prostu zapomnieć.
Lizzie jest dość nędznie napisaną postacią. W sumie widać po niej, że to taka nieporadna młoda dziewczyna, która dość często wyłącza mózg. Ani trochę nie są do siebie podobne z Anne, która bardzo mi się podobała w swojej części. Ben... o nim napisałam już wystarczająco dużo. Jak podobał mi się przez poprzednie tomy, tak tutaj stracił cały urok.
Ale wiecie kto nadrabia całą książkę? Ha! Malcolm. Perkusista nie zmienił się w swoim charakterze ani trochę. Dalej jest wesołkiem i jajcarzem, a ich małżeństwo z Anne to zderzenie dwóch różnych światów. Utwierdziłam się w fakcie, że Malcolm to najlepszy członek zespołu Stage Dive.
„Deep” to ostatni tom serii. Najsłabszy, przewidywalny i nudnawy. Jeżeli przeczytaliście poprzednie trzy tomy, to warto skończyć całą serię od Kylie Scott i tę pozycję także przeczytać. Ale jeżeli stwierdzicie, że nie chce Wam się marnować czasu na nudną historię basisty to nic nie stracicie. W porównaniu do „Lick”, „Lead” i „Play”; „Deep” to książka, o którą mogłabym posądzić debiutanta, a nie autorkę, która ma na swoim koncie całkiem niemało książek.
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu