Wesoły duet po raz kolejny.
Vi Keeland i Penelope Ward już nie raz pokazały, że razem potrafią napisać świetną książkę, w której podczas lektury zacznie nas boleć brzuch od śmiechu. „Drań z Manhattanu”, który został wydany w Polsce, za pośrednictwem wydawnictwa EditioRed, rozpoczyna napisaną wspólnie z Ward serię książek jednotomowych, ale w podobnych klimatach.
Soraya jest nietypową dziewczyną. Każdego dnia wedle swojego nastroju farbuje końcówki swoich czarnych włosów i tylko osoby bliżej z nią zaprzyjaźnione wiedzą, co też dany kolor oznacza. Dziewczyna pracuje w małej redakcji, gdzie jedyną rzeczą jaką się zajmuje jest odpowiadanie na listy i mejle czytelników, do kolumny „Zapytaj Idę”. Praca nie jest fascynująca, a Soraya kompletnie się do niej nie nadaje, ze swoją bezpośredniością, jednak aby utrzymać się i żyć z dachem nad głową codziennie rano wykonuje przejazd metrem do miejsca zatrudnienia.
Pewnego dnia, po długim szukaniu wolnego miejsca, dziewczyna wpada do przedziału z nadętym bufonem, który od samego rana gani swojego pracownika przez telefon. Mimo że mężczyzna wygląda apetycznie, kiedy otwiera usta wychodzi z niego rasowy gnojek. Soraya stara się nie zwracać na tego typka uwagi, ale kiedy metro zatrzymuje się na jego stacji ten wysiada i gubi telefon.
Pod nogami dziewczyny z kolorowymi włosami.
Soraya ma dylemat. Oddać telefon, czy nie, a w międzyczasie przeglądając go zaczyna dowiadywać się o niejakim Grahamie Morganie wielu ciekawych rzeczy.
„Drań z Manhattanu” wciągnął mnie od samego początku. Niebanalna główna bohaterka, oczarowała mnie swoim charakterem i zachowaniem, a główny bohater, choć cham jakich mało okazał się mieć dobre serce. Wkręciłam się w tę książkę i nie mogłam się oderwać, aż... żarło i zdechło.
A wiecie dlaczego zdechło?
Bo autorki na siłę starały się wydłużyć książkę.
„Drań z Manhattanu” powinien mieć maksymalnie 250-270 stron. Ma za to całe 320, z czego ostatnie 50 to męczarnia podczas lektury. Autorki wymyśliły sobie powód w całej fabule, który miał mieć rozwiązanie dopiero przy końcówce książki i twardo drążyły go do znudzenia. Choć sama książka do 3/4 swojej objętości była naprawdę świetna i ciekawa, a przy okazji wywoływała salwy śmiechu, tak końcówka męczyła totalnie mój mózg i spowodowała ziewanie.
Na to ziewanie, najlepsza była oryginalna okładka z Dusanem Sunsjarem, który jest jednym z moich ulubionych modeli (idźcie zobaczyć jego konto na instagramie!). Chociaż pod koniec, nawet okładka przestała pomagać.
Biegnę sprostować. „Drań z Manhattanu” nie jest złą książką. Można się przy nim uśmiać do bólu brzucha i naprawdę świetnie bawić. Autorki mimo prostej fabuły, stworzyły fantastycznych bohaterów, które ten fabularny schemat rozjaśniają. Szczególnie Soraya, będąca typową „kobietą z jajami” jest jedną z lepszych bohaterek, jakie miałam okazję spotkać w książkach.
Poza tym usilnym wydłużeniem całej historii nie można się do niczego przyczepić w tej pozycji.
Zatem jeżeli przełkniecie, podobnie jak i ja to zrobiłam końcówkę, która napisana została powiedzmy „lekko na siłę”, to całą książkę zaliczycie do bardzo udanych i pełnych humoru. Autorki nie straciły rezonu z dawkowaniem śmiechu w odpowiednich momentach, co później w sumie potwierdziły w „Simon, I want You”. Mam też nadzieję, że i ten tytuł pokaże się u nas w Polsce, z tą cudną okładką. To tak na marginesie.
„Drań z Manhattanu” to pozycja warta przeczytania. Idealnie was odstresuje po męczącym dniu i sprawi, że mięśnie brzucha też trochę popracują. Polecam!
Za egzemplarz do recenzji serdecznie dziękuję