Po zaskakującym zakończeniu „Consolation” od razu chwyciłam „Conviction”, które czekało na półce. Chciałam przekonać się jak autorka rozwiąże sprawę i czy podoła.
Wyszło dwojako. Pokusiłabym się o napisanie, „kto lubi Sparksa, polubi i to”. Zanim jednak wytłumaczę Wam, dlaczego tak uważam, przejdźmy do samej historii.
JEŻELI NIE CZYTAŁEŚ „CONSOLATION”, TO DALEJ CZYTASZ NA WŁASNE RYZYKO!
„Więzy, które nas ze sobą połączyły, zostały
zerwane przez dokonane przez nas wybory. To nie śmierć sprawia, że czujemy się
pozbawieni możliwości podjęcia
decyzji.”
Aaron wrócił do domu cały i zdrowy, aczkolwiek jego psychika mocno ucierpiała na torturowaniu przez wroga. Jego zaskoczenie na świat, który zastał po roku nieobecności było ogromne. Co więcej nie spodziewał się, że tak naprawdę w miejscu zwanym domem, nie zastanie nic, co mogłoby go tutaj trzymać. Miłość własnej żony oraz najlepszego przyjaciela była dla niego ciosem, którego się nie spodziewał, a na który sam pozwolił z racji zostawionych przez siebie listów.
Natalie stanęła na rozdrożu. Czuła, że Liam jest tym jedynym, który będzie jej tarczą przeciwko całemu złu, jakie mogłoby się kiedykolwiek wydarzyć. Dodatkowo wiedząc, co popełnił jej mąż, za jej plecami z Brittany przejrzała na oczy całe ich małżeństwo i zrozumiała, że wielka miłość jej i Aarona była tylko ułudą, która powstała z przyzwyczajenia i długoletniej znajomości. Kobieta chce skończyć związek z mężem i rozpocząć nowe życie z Liamem, który Aarabelle traktuje jak własną córkę.
Sam Liam widząc Aarona wycofuje się w bezpieczny, ciemny kąt i pozwala dwojgu rozdzielonym wcześniej w brutalny sposób duszom ponownie się zejść.
Lee nie dopuszcza do siebie tej myśli i niemalże pcha się w ramiona Dempsey’a, a jej mąż nie chce tak łatwo oddać żony i córki i obiecuje o nie walczyć do samego końca.
Generalnie czytając „Conviction” odniosłam wrażenie, że z ciekawego początku, jakim było „Consolation” wylądowałam w telenoweli. Tę książkę można opisać jednym dialogiem, którego nie napiszę, bo nie chce Was do niej zniechęcić.
„ Liam potrafił wejrzeć w te
zakamarki mojego serca, o istnieniu, których nie wiedziałam. Jest światłem w ciemności i
balsamem na moją duszę.”
Kończąc pierwszy tom z serii „Consolation Duet” wiedziałam, że ta historia ma potencjał. Wystarczyło go tylko dobrze wykorzystać. Według mojego skromnego zdania autorka niestety nie podołała i czytając dalszy ciąg historii Liama, Aarona i Natalie zwyczajnie się męczyłam. Okej, inaczej. Na początku było całkiem ciekawie, bo wiadomo nagle mamy sytuację dziwną w związku z pojawieniem się trójkąta towarzyskiego. W połowie zaczynałam się nudzić, gdyż miałam wrażenie, że ciągle czytam to samo wzdychanie, odtrącanie i negowanie własnych myśli i wypowiedzi. Pod koniec, byłam zmęczona tą telenowelą i tak naprawdę ostatnie 50 stron czytałam już na siłę. Skończyłam, odłożyłam i nie wrócę. Postawię na półce, bo wydawnictwo Szósty Zmysł wydało te książki naprawdę ładnie i idealnie wpasują się w inne romanse, jakie posiadam.
Bohaterowie zostali całkowicie zmienieni. W sumie Liam podobał mi się w pierwszym tomie, widziałam w nim jakąś iskrę. W drugim tomie otrzymałam typowego pantofla, słodkiego chłopca, który boi się walczyć o swoje i woli odpuścić. Nie będę tutaj dawać mu taryfy ulgowej. Z mężczyzny, który nadawał się na komandosa stał się typowym przyssanym do Natalie facetem, bojącym się o wszystko.
Szczerze? Wolę Aarona.
Jak w pierwszym tomie nie mogliśmy go poznać, tak tutaj autorka naprawdę ciekawie wykreowała jego postać. Bardzo podobała mi się walka o odzyskanie swojej rodziny, przyznanie się do wszystkich błędów, jakie zdążył popełnić oraz szukanie pomocy z zewnątrz dla samego siebie, aby jego psychika się unormowała. Jestem na tak!
Natalie z twardej, zdecydowanej kobiety stała się nagle księżniczką, która sama nie wie, czego chce i czeka, aż burza minie. Owszem, sytuacja, jaka ją spotkała nie była rajem, ale można z niej było wyjść obronną ręką podejmując JEDNĄ konkretną decyzję. Oczywiście wtedy „Conviction” nie miałoby prawie 400 stron tylko coś koło 200.
„Ten mężczyzna pokazał mi, czym jest miłość, choć myślałam,
ze już nigdy jej nie zaznam. Dał mi wiarę, aby
móc się przed nim otworzyć, i pewność, że mnie ochroni.”
Sceny seksu są subtelne, napisane z finezją i naprawdę długie. Podoba mi się to, że autorka nie pokazała fizyczności tak po prostu, dosadnie tylko poszła okrężnym torem i opisała poza samym aktem też myśli i słowa bohaterów. Przyjemnie mi się to czytało i szczerze żałuję, że nie było tego więcej.
Kończąc wrócę do zdania na samym początku. Tak, tego o Sparksie. Jeżeli jesteś fanką jego historii to ta książka zdecydowanie jest dla ciebie. Lekka, pełna emocji i uczuć, pokazująca walkę oraz cierpienie w imię dobra. Dodatkowo nie zabraknie tu rozterek, przed którymi będą postawieni bohaterowie. Jednak, jeżeli szukacie tutaj rewelacji oraz całkiem innego rozwiązania sytuacji znanej nam z pierwszego tomu to zawiedziecie się tak jak ja, na tym tomie. Będziecie czytać dla czytania, bez fascynacji, ale będziecie też dostrzegać kunszt opisów autorki. Jak widzicie, niewykorzystany potencjał ma swoje plusy i minusy i pisząc całkowicie szczerze to nie wiem czy tego pierwszego, czy drugiego jest więcej. Raczej się równoważą.
Decyzja o tym, czy sięgniecie po ten tom czy nie należy jedynie do Was. Miałam tu zamieścić cytat, który mnie zniesmaczył i wywołał napad śmiechu „żałości”, ale powstrzymam się. Sami go zobaczycie.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu