Ależ uczta!
Nie miałam okazji wcześniej nawet widzieć tej pozycji, zatem kiedy sięgnęłam po „Miasteczko Rotherweird” myślałam, że mam do czynienia z klasyczną fantastyką. Tymczasem otrzymałam nie tylko wspomnianą już fantastykę, ale też i mrożący krew w żyłach kryminał, który zaskoczył mnie i zaciekawił do tego stopnia, że na pewno sięgnę po drugi tom.
W 1558 roku dwanaścioro dzieci, posiadających niewiarygodne talenty zostało wydalonych do zapomnianego miasta Rotherweird przez samą królową angielską. Niektórzy uważali ich za pomiot szatana, inni za objawienie, a każdy, który wiedział o nich, wiedział też, że należy ich szanować i traktować z respektem i obawą.
Kilkaset, a dokładnie czterysta pięćdziesiąt lat później miasteczko Rotherweird nadal istnieje i ma się bardzo dobrze, mimo odizolowania od Anglii. W Rotherweird istnieje jedna, bardzo stara zasada – pod żadnym pozorem nie należy dociekać przeszłości i szukać informacji o historii miasteczka.
Jonah Oblong i sir Veronal Slickstone przybywając do miasta mają zupełnie inne plany. Nauczyciel historii współczesnej oraz miliarder pragną dowiedzieć się prawdy o miasteczku i połączyć przeszłość z teraźniejszością. Każdy z nich robi to z zupełnie innego powodu, co prowadzi do wyścigu z czasem oraz ze sobą nawzajem.
Żaden z nich nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji, jakie poniosą nie tylko oni, ale też miasteczko, kiedy prawda Rotherweird ujrzy światło dzienne.
Apokalipsa nadchodzi.
„Miasteczko Rotherweird” to zupełnie zaskakująca historia, której nie da się przypisać do jednego gatunku. W tej książce mamy totalny mix gatunkowy, ale wszystko to jest naprawdę dobrze powiązane i wciąga od pierwszej strony. Szczerze? Przeczytałam ponad sześćset stron w takim tempie, że nawet się o to nie podejrzewałam.
Historia przedstawiona w „Miasteczku Rotherweird” rozwija się bardzo powoli, co wcale nie jest jej ujmą. Poznajemy całą opowieść, bohaterów i ich kontakty pomału, przez co nie da się tutaj pogubić. Wszystko przychodzi w swoim czasie i jest to jak najbardziej okej. W fantastyce wiele razy spotkałam się z tym, że autorzy rzucają nas na głęboką wodę i w pewnym momencie czytelnik zaczyna się gubić kto jest kim i co się dzieje. Tutaj tego nie ma, co uważam za duży plus.
Pióro autora jest lekkie, a książkę, choć jest pokaźna czyta się naprawdę szybko. W zasadzie to mam wrażenie, że przepłynęłam przez nią bez żadnego sztormu. Gładko i prosto. Fakt, momentami Caldecott prowadzi nas za rączkę przez fabułę, ale odczułam to raczej jako wycieczkę po muzeum, w którym przewodnik opowiada o danym eksponacie. Wszystko to sprawiło, że czytanie „Miasteczka Rotherweird” było naprawdę ciekawą przygodą.
Wiadomo, że każdy będzie miał swojego bohatera, któremu będzie kibicował w dążeniu do celu. Końcem końców, rozwiązanie historii miasteczka okazuje się być wcale nie takie łatwe, jak można myśleć. Kłania się tutaj stara prawda: jak coś jest w przeszłości, to niech tam zostanie na wieki. Historia zazwyczaj nie jest pozytywna, a tutaj... cóż, nie jest także bezpieczna dla mieszkańców.
„Miasteczko Rotherweird” to zdecydowanie pozycja, którą Wam polecam. Jeżeli szukacie wszystkiego po trochu w książkach to tutaj znajdziecie zarówno fantastykę, jak i kryminał czy powieść historyczno - detektywistyczną. Wszystko to, jest połączone w sposób ciekawy i przystępny dla każdego rodzaju czytelnika. Z niecierpliwością czekam na drugi tom tej opowieści, bo zakończenie wywołało wiele pytań, które autor zostawił bez odpowiedzi. Polecam.