No ja nie wiem.
Uwielbiam „World of Warcraft”. Całe to uniwersum jest wprost fantastycznie wykreowane i przyciąga mnie do siebie prawie cały czas. Książki, które uzupełniają grę także są świetnym pomysłem i naprawdę dziękuję wydawnictwu Insignis, że zdecydowali się wydawać je na naszym rynku. Ale... cały czas zastanawiam się, dlaczego sięgnęłam po „Malfuriona”?
Azeroth nie zawsze był taki, jaki znamy. Na samym początku, kiedy powstawał, tytani zaprowadzili na nim ład, kształtując jego wygląd. To właśnie dzięki nim Azeroth stało się wspaniałą krainą – kraj mlekiem i miodem płynący. Jednak na każdego przyjdzie kiedyś kres i tak właśnie tytani w końcu pożegnali się ze swoim żywotem, zostawiając swoją wizję, która zwie się Szmaragdowym Snem.
Dla postronnych Szmaragdowy Sen jest miejscem, które strzegą zielone smoki. Czasami druidzi wkraczali do Snu, aby kontrolować i doglądać przepływ życia w Azeroth, gdyż na tym polegało utrzymanie równowagi.
Ale kiedy mamy sen, musi pojawić się też koszmar. W Szmaragdowym Śnie tak właśnie się stało. Obraz zniszczenia i zepsucia, zwany Szmaragdowym Koszmarem, którzy szybko zaczął niweczyć wszystko, co zostało do tej pory osiągnięte. Niektórzy druidzi wchodząc do Snu, mieli problemy z opuszczeniem go bez szwanku. Malfurion Burzogniewnym miał okazję się o tym przekonać osobiście.
Pewnie zastanawiacie się, gdzie my w ogóle jesteśmy w tej książce. Spieszę z pomocą. Akcja „Malfuriona” rozgrywa się przed Kataklizmem. Malfurion zostaje podany działaniu Koszmaru, który rusza na pomoc zielonym smokom. Kiedy Burzogniewny znajduje się w Koszmarze, Tyrande razem z kapłankami Eluny i druidem Brollem Niedźwiedziogrzywym wyrusza na wyprawę, aby uratować ukochanego.
„Malfurion” jest ciekawą książką, która niewątpliwie nie traktuje po macoszemu wydarzeń sprzed Kataklizmu, ale mam z nią problem. Szczerze mówiąc, to przez dłuższy czas zastanawiałam się, czemu ja w ogóle czytam tę pozycję. Dlaczego? Otóż, nie jestem ani fanką druida, ani fanką kapłanki Eluny, czyli Tyrande. Nie mogę napisać, że „Malfurion” mi się dłużył, bo tak nie było. To dalej jest książka w świecie uniwersum, które lubię, ale czegoś mi w niej brakowało.
Była po prostu sucha.
Nie wiem, czy wina leży po stronie tłumacza, czy autora, ale odniosłam wrażenie, że wydarzenia przedstawione w tej pozycji są po prostu niczym z encyklopedii z zabarwieniem fabularnym. Zaś dialogi między Tyrande i Malfurionem to... nie wiem czy byłam bardziej znudzona, czy zażenowana. Momentami czułam się, jakbym była w jakimś tanim romansie z zakazaną miłością.
Miło było ponownie spotkać znanych już bohaterów, którzy na zawsze będą mieli miejsce w moim serduszku. „Malfurion” to dobra książka, która wiele wątków rozwija, ale Christie Golden i tak będzie dla mnie liderem, jeżeli chodzi o pozycje pisane na podstawie „World of Warcraft”.
Kończąc, jeżeli lubicie Malfuriona to będziecie z tej pozycji zadowoleni. Jeżeli chcecie poznać świat WoWa głębiej, niż znacie, myślę że też się tutaj odnajdziecie. Zaś na moje narzekania nie zwracajcie większej uwagi. Ja po prostu nie przepadam za Malfurionem i Tyrande i nic nie jest w stanie tej niechęci zmienić. A jak zastanawiacie się dlaczego, to napiszę tylko, że za Illidana, którego uwielbiam.