Dobrze żarło i zdechło.
„Skrzynia Ofiarna” zapowiadała się na naprawdę ciekawą książkę z gatunku paranormalny thriller, ale niestety na zapowiedziach się skończyło. Historia Stewarta Martina jest przeciętnym średniakiem, gdy popatrzy się na całość tej pozycji.
W upalne wakacje 1982 roku Sep razem z paczką swoich przyjaciół znalazł zakopaną skrzynię. Chłopak chcąc pamiętać najlepsze wakacje, jakie do tej pory miał, a także na zawsze być połączonym ze swoimi przyjaciółmi stwierdził, że wszyscy wrzucą coś do skrzyni, którą zakopią na miejsce, a ich pamiątki połączą ich na zawsze.
Po latach życia w nieświadomości swoich działań do przyjaciół wraca mroczny sekret skrzyni, której zasady zostały złamane. A Sep ze swoimi przyjaciółmi wypić piwo, które naważyli i stanąć do walki ze złymi mocami, a raczej z darami, które wrzucili do skrzyni kilka lat wcześniej.
Czy uda im się wygrać z przeszłością?
I co sądzicie? Przeczytalibyście taką książkę?
Pomysł „Skrzyni Ofiarnej” i cały zamysł na tę historię jest naprawdę dobry.
Zawiodło jednak wykonanie, które dla mnie jest poniżej przeciętnej.
Po pierwsze, książka okropnie się dłuży. Wiele wątków jest tutaj naprawdę zbytecznych i gdyby je tak usunąć to z czterystu stron, zrobiłoby się dwieście, a całość byłaby bardziej znośna. Te niepotrzebne wątki to rasowe „zapychacze” fabuły. Odnosiłam wrażenie, że Stewart Martin chciał koniecznie wydłużyć swoją książkę (a raczej mękę Czytelnika) i dlatego dodał tyle wątków pobocznych, które nawet nie są ciekawe. No bo... kogo interesuje romans matki z dyrektorem szkoły, do której chodzą nasi bohaterowie? A w sumie, to żeby ten romans był jeszcze rozwinięty, tutaj po prostu mamy rzucony ochłap, że jest romans i w pewnym momencie dyrektor chce być „tatusiem” dla naszego bohatera i otoczyć go opieką. Szał. Serio.
Po drugie postaci. Zarówno Sep, jak i jego przyjaciele są tak bardzo bezbarwni, że czytając tę pozycję nawet przez głowę mi nie przeszło, żeby któremuś z nich kibicować. Te dzieciaki, mają swoje problemy, jedne ważniejsze drugie mniej, ale przez większość książki rozmawiają o takich bzdurach, że tragedia. Uwierzcie mi, czasami łapałam się za głowę. Jeżeli autor chciał oddać w książce młodzieżowe teksty, to nawet się do nich nie zbliżył w swojej książce.
Po trzecie tę książkę po prostu ciężko się czyta. Kiedy przez pierwsze sto stron byłam w stanie przełknąć to, jak została ona napisana (nie czepiam się tutaj tłumacza), tak im głębiej w to brnęłam tym bardziej miałam ochotę odłożyć tą książkę i zapomnieć o jej istnieniu.
Po czwarte i to chyba argument nie do pobicia w tej książce. UWAGA SPOJLER! Odznaczam to na biało, jeżeli chcecie przeczytać to zaznaczcie to pole poniżej.
Miś Barnaba, którego Sep wrzucił do skrzyni nagle jest misiem zombie. Świt żywych trupów słowo daje. Wyobraźcie sobie, że ten misiek chodzi po pokoju Sepa i grozi mu śmiercią.
To miało być straszne, ale jakoś nie było. Wręcz przeciwnie... dawno się tak nie uśmiałam. Szczególnie, że wyobraziłam go sobie, jako takiego Misia Uszatka z jakimś gumowym mieczem.
A podobno to ja mam coś nie tak z głową.
Powtórka na powtórce, powtórką powtórzona. Tak można określić książkę „Skrzynia Ofiarna” Stewarta Martina. Jak na wydawnictwo YA!, które wprost uwielbiam za ich książki, ta pozycja jest kompletnym niewypałem. Ani tu morału, do którego jestem przyzwyczajona w książkach tego wydawnictwa, ani skłaniania do przemyśleń. Nic. Dosłownie nic.
„Skrzynię ofiarną” możecie sobie z czystym sercem odpuścić.
Za egzemplarz do opinii dziękuję wydawnictwu