Pages

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

„Okiem na ekran: 365 dni”


Może mi ktoś powiedzieć, czemu ja to w ogóle oglądałam?

Tak. Zgłaszam się do wszystkich, który odpowiedzieli się za tym, abym napisała opinię „365 dni”. Filmu, przed którym wzbraniałam się nogami i rękoma, a jakbym mogła to i kopytami. Oglądnęłam to „dzieło” i po tygodniu myślenia o nim, dalej zastanawiam się, czy jest tu gdzieś, jakikolwiek sens? 

Na sam początek muszę napisać, że nie czytałam książek Blanki Lipińskiej, zatem nie będę porównywać filmu do książki i ocenię jedynie ekranizację. Do „365 dni” nie byłam przekonana od czasów pierwszego trailera, jaki ujrzał światło dzienne. Dlaczego? Cóż, nasze rodzime produkcje pokazują wszystko, co w filmie ma branie właśnie w trailerach, zatem po ich oglądnięciu nie trzeba czekać na pełnometrażową wersję, bowiem wszystko zostało pokazane w raptem pięciu minutach. No, a do tego tutaj jeszcze jest książka, którą wielu przeczytało. 

„365 dni” to film, który jedyne co we mnie wywołał to przewracanie oczami, albo śmiech. Zaczynając od początku mamy a la mafijną rodzinkę na dachu budynku umiejscowionego na pustkowiu, gdzie dokonywane są interesy, które w sumie do skutku nie dochodzą. I to chyba jedyny, naprawdę konkretny fragment wątku mafii w tym filmie. Dalej mafia w „365 dniach” opiera się na naciąganiu komory nabojowej w pistolecie, bez patrzenia, czy nabój jest w środku, wyciąganiu broni ze spodni i telefonach, które nic nie wyjaśniają. Ot, cała mafia. Szaleństwo. 

Z drugiej strony mamy Laurę, której nie układa się w związku, aczkolwiek ona sama też nie przejawia radości, kiedy jej facet śpiewa dla niej po włosku „sto lat”. Nie ma co, chłopak się stara, a ta wyzywa go od głąbów. Szacunek w związku najważniejszy. Oczywiście nie mogę zapomnieć, że od kiedy zostaje porwana przez Massimo cały czas mówi, że mu nie ulegnie i, że porwanie jest niezgodne z prawem, a z racji, że w filmie NIE MA podanych ram czasowych, dzień później Laura stoi z Massimo naga pod prysznicem. A kilka dni później uprawiają seks, jak napalone króliki w każdym możliwym miejscu na jachcie. Biedny jacht. A skoro mowa o jachcie... trzeba albo być pijanym, albo pechowcem, żeby przez taki reling wypaść. 


Nie mogę zapomnieć, że Laura jest nie tylko ogromną marudą, ale też i postacią jednej miny. Aktorka Anna Maria Sieklucka szczerze uśmiecha się (może) raz w całym filmie, a tak to jej mina jest na wpół wkurwiona, na wpół obojętna. Czyżby też była zażenowana tym filmem? 

Massimo też mi niczego nie urwał. Co więcej, bliżej mu do Rumuna, niż Włocha z wyglądu. A nie oszukujmy się... moglibyśmy wymienić tutaj całą listę aktorów, którzy mają o niebo lepsze ciało od Morrone. Aczkolwiek o gustach się nie dyskutuje, dlatego zostawię to bez komentarza. Jeżeli zaś chodzi o jego grę... jest zdecydowanie lepsza, niż Siekluckiej, ale też nie powala. Ogólnie, w grze tych aktorów jest zdecydowanie za dużo obojętności. 

Czy ten portret Massimo za nim to nie jest objaw narcyzmu?

Film chciał być na poziomie amerykańskiego, ale niestety dużo mu brakuje. Polscy aktorzy momentami mówią niewyraźnie w swoim ojczystym języku. Niewyraźnie do tego stopnia, że musiałam cofać film, aby zrozumieć co mówią, aż zrezygnowałam i włączyłam napisy. Zaś Natasza Urbańska ze swoim „The first and real love of Massimo” powinna dostać medal z ziemniaka. Jako aktorki wybitnie jej nie trawię, a tutaj mój poziom żenady urósł do naprawdę wysokiego. 

Generalnie, jakbym chciała obejrzeć sobie film pornograficzny, to sięgnęłabym po stronę, na której takie są, a niektóre z nich posiadają więcej fabuły, niż ten, bo „365 dni” nie posiada fabuły. Jest tutaj seks, który poklejony został z fragmentów i trwa około 10 minut. Jest tutaj lokowanie sklepu z Warszawy, a z tego co wiem to i powiela się bezsens książki z zakupami Laury. Oczywiście za pieniądze Massimo. 
Sama Laura na początku wydawała się być kobietą ambitną z marzeniami na karierę. Wystarczyło porwanie i bogaty mężczyzna, aby zapomniała o pracy. Po co, przecież Massimo za wszystko zapłaci? I to w sumie sprawiło, że jak jeszcze na początku Laura była dla mnie postacią całkiem kumatą, tak stała się zwykłą utrzymanką.


Dużo scen jest bez sensu, które nie wnoszą nic do fabuły, a jedyna, która przychodzi mi teraz do głowy jest ślub, w którym wystąpiła sama autorka ze swoim ówczesnym partnerem i spotkanie z rodzicami Laury, kiedy padają śmieszki o tym, że Massimo jest gangsterem i o piciu wódki, do którego i tak nigdy nie dochodzi. A co za tym idzie? Już wiem, dlaczego ten film trwa nieszczęsne dwie godziny. Aktorzy, jak nie chodzą w kółko, to grają w scenach, które nie mają sensu. Ot, zlepimy to wszystko i będzie film na dwie godziny. 

Ale! Ale mam plus tego filmu! 
Olga, czyli przyjaciółka Laury, grana przez Magdalenę Lamparską jest najlepszą postacią z całego filmu. Wprawdzie słyszałam, że w książce została wykreowana na niezbyt rozgarniętą bohaterkę, ale w filmie, kiedy tylko Olga się pojawiła, od razu się rozbudziłam. Zdecydowanie zabrała całą nudę z „365 dni”. Szkoda, że na tak krótką chwilę i po tak długim czasie. 

Magdalena Lamparska, czyli Olga to jedyna szczera postać w filmie.
Technicznie zaś film jest dobry. Po prostu dobry. Nie mam tu zastrzeżeń, bo ekipa zrobiła naprawdę dobrą robotę. Szkoda, że obojętni bohaterowie, bezsensowna fabuła i zlepek scen seksu zepsuł cały efekt. 

„365 dni” to strata czasu. Co więcej, nawet jestem w stanie „50 twarzom Greya” wybaczyć „Skarpetek nie.”, bo osobiście uważam, że ekranizacja książki E.L. James jest zdecydowanie lepsza, niż historia Massimo i Laury. I jak tak teraz myślę, to żałuję zmarnowanych dwóch godzin na ten film, nawet oglądając go na platformie Netflix.
Ale!
Mam za to dobrą radę dla cierpiących na bezsenność. Włączcie sobie „365 dni”. Po 20 minutach będziecie spali snem sprawiedliwego. 

Swoją drogą... skoro Laura nie wyjechała z tunelu to drugiej części nie powinno być, prawda? W końcu nie żyje <żarcik z rozpaczy nad kontynuacją>.

PS. Ocena 3.1/10 na serwisie IMDb to i tak za dużo dla tego filmu.

Zdjęcia pochodzą z serwisu IMDb.