Pages

wtorek, 11 lutego 2020

OKIEM NA EKRAN: „Birds of Prey”


Jak bardzo zwariowana jest Harley Quinn?

Na samym początku chciałbym zaznaczyć jedną rzecz, uwielbiam kobiece bohaterki. Nie wiem z czego to wynika, ale zarówno w książkach, filmach, jak i grach wolę obserwować rozwój wydarzeń z żeńskiej perspektywy. Dlatego bardzo się cieszę, że ostatnio w kinach coraz więcej filmów powstaje z bohaterkami w głównej roli. Wonder Woman, Captain Marvel, Oceans Eight, a teraz Birds Of Prey.
Wczorajsza polska premiera „Ptaków Nocy (I fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn) w sieci wzbudziła opinie, których chyba nikt do końca się nie spodziewał. Historię byłej dziewczyny Jokera porównują do „Deadpoola”, „Johna Wicka, a nawet do filmów Quentina Tarantino.
Z racji, że jestem wielką fanką tej postaci seans w kinie nie mógł mnie ominąć i „Birds of Prey”(wybaczcie, ale będę używać zagranicznego tytułu) po oglądnięciu musiał pojawić się na blogu.

Ja bym nie porównywał do Quentina Tarantino, a do innego z moich ulubionych reżyserów tj. do Guya Ritchiego, (nawet nie wiecie jak czekam na „The Gentelman”) pokusiłbym się wręcz do powiedzenia, że jest to najbardziej ritchowski film od czasu „Snatch”. A „Birds of Prey” moim zdaniem jest lepszym „Deadpoolem”, niż sam „Deadpool”. Motyw smutnego klauna jest w tym filmie wyjątkowo silny.


Czy jest na sali ktoś, kto nie zna Harley Quinn? Dziewczyny z różowo- niebieskimi końcówkami blond włosów?
Myślę, że nie. „Birds of Prey” to film właśnie o tej szalonej i zwariowanej dziewczynie, tyle że z jednym bardzo ważnym szczegółem – Harley z Jokerem nie są już razem, co oznacza brak ochrony dla Quinn, bo nie jest już pod skrzydłami Jokera w Gotham. A przede wszystkim jest to okazja dla Harley, by pierwszy raz od dawna być samodzielną. Do tej pory wszyscy obcy, jak i ona sama definiowali tę postać w kontekście dziewczyny Jokera. Teraz Harley musi poradzić sobie sama, a także wyrobić swoją własną markę.

I tu pojawia się zła postać, którą gra Ewan McGregor, czyli „Black Mask” (Czarna Maska), który pragnie osiągnąć władzę w Gotham, a aby tego dokonać potrzebuje unikatowego diamentu.
Jednak, jak wiadomo nic nie może iść zgodnie z planem i błyskotkę dostaje Cassandra Cain, dziewczynka z patologicznej rodziny, która znajduje pocieszenie w okradaniu ludzi. Black Mask jest kompletnym popierdolcem, bo jak inaczej nazwać kogoś, kto uważa posiadanie twarzy swojego wroga w kolekcji za super cool. McGregor ewidentnie miał olbrzymi ubaw odgrywając tę postać. Do tego należy dorzucić Viktora Zsasza (odgrywanego przez Chrisa Messina), który wraz z Black Maskiem ma dziwnie niepokojący homoerotyczny związek. 


„Birds of Prey” dostarczają nieprzeciętnej rozrywki podczas oglądania. Gołym okiem widać, że Margot Robbie czuje się wprost wspaniale w roli Harley Quinn i na każdym kroku (a raczej w każdej scenie) pokazuje, że partnerka Jokera jest jej drugą skórą. Szczerze? Ubawiłem się na tym filmie jak dzikie prosię. Harley jest odpowiednio szalona i przeciwieństwie do „Suicide Squad”, tutaj to szaleństwo się pokazuje, a nie tylko o nim mówi.


Wspomniany już Ewan McGregor, grający głównego „złego” w tej historii także się sprawdził. Zresztą podczas oglądania odnosiłam wrażenie, że wszyscy aktorzy, biorący udział w tym filmie, po prostu się dobrze bawią grając w nim. Niecodzienne, ale bardzo przyjemne uczucie. Po tym, jak słabym filmem było „Suicide Squad” bardzo się cieszę, że udało się odbudować postać Harley. Jest to naprawdę genialna bohaterka. Zarówno śmieszna poprzez swoje wybryki, jak i tragiczna poprzez wydarzenia, którym musiała stawić czoło.

„Birds of Prey” to film, który pod dobrą rozrywką ukryte ma wiele różnych innych atrakcji. Przede wszystkim, przeżywanie rozstania z Jokerem przez Harley, po prawdziwy „girls power”, który w tym filmie został pokazany w stu procentach. Bowiem poza Cassandrą i tytułową Harley mamy tutaj też niejaką „Huntress”, która pała zemstą do zabójców jej rodziny, Renee Montoyę, która pracuje jako detektyw w gothamskiej policji,  a także Kanarka, która swoim śpiewem potrafi zabić.  Pomimo, że film nazywa się „Birds of Prey” to nie ma co ukrywać, że Harley gra pierwsze skrzypce. Ale na szczęście pozostałe bohaterki dostają dostatecznie dużo miejsca, by stworzyć wiarygodne postacie, mające własne motywacje. Cały film ma w sobie sporo wątków feministycznych. O byciu sobą w mocno „męskim” świecie.


Podczas oglądania warto zwrócić uwagę na muzykę, która jest tutaj nie tylko tłem do akcji, ale także ją napędza. Muszę przyznać, że podczas oglądania filmu, moja noga wystukiwała rytm utworów użytych w filmie. Zdecydowanie soundtrack do „Birds of Prey” będzie słuchany, jako muzyka do spacerów! W przeciwieństwie do „Suicide Squad” tutaj muzyka była przewidziana już na etapie planowania scen. Soundtrack jest dobrany perfekcyjnie i nie są to jedynie popularne kawałki wrzucone tylko po to, by film się sprzedał. I ode mnie wielki props za każde wykorzystanie kawałka „Barracuda” zespołu Heart. Czuję, że to kolejny filmowy soundtrack, który będę długo katował.


Nie zdążyłam policzyć ile razy Harley Quinn przebierała się w tym filmie, ale nie ukrywam kilkanaście razy na pewno. Z każdym kolejnym przebraniem było coraz bardziej brokatowo, cekinowo, a przede wszystkim kolorowo. Muszę przyznać, że tutaj została wykonana świetna robota, a Harley, jak była moją ulubienicą stała się nią jeszcze bardziej. Może nie kilkanaście razy, ale w tym filmie Harley ma co najmniej 4-5 genialnych kreacji, w których Margot Robbie wygląda niesamowicie. A stylistyka neonowo-brokatowa, w której osadzony jest film trafia we mnie idealnie.
Jak już przy estetyce jesteśmy film wygląda po prostu super. Scena na posterunku, w areszcie czy w wesołym miasteczku. Nakręcone są świetnie. Każda ma swój własny styl, a klimat momentami jest tak gęsty, że nożem można go kroić. A skoro mówimy o tym jak film wygląda to nie możemy pominąć scen walki. Wielkie brawa do choreografa tego filmu. Mordobicia są soczyste, zabawne i naprawdę bardzo brutalne. Każda noga wyginająca się w drugą stronę, niż powinna dostarczyła mi masę frajdy. Każda z bohaterek ma własny styl walki. Harley to akrobatka więc fikołki, czy salta są u niej na porządku dziennym. Black Canary z kolei to przedstawicielka ulicznych sztuk walki, a Huntress jako asasynka skupia się na szybkim i całkowitym wyeliminowaniu przeciwnika. Montoya jako policjantka nie posiada jakiś niezwykłych umiejętności, ale użycie pałki lub kastetu nie jest jej obce. 



„Birds of Prey” to film, który jest tak samo popieprzony, jak sama Harley. W „Legionie Samobójców”, spotkaliśmy Quinn, która jest jedynie szalona.  I to jej szaleństwo jest głownie nam wmawiane przez innych bohaterów, a nie pokazywane. Tutaj mamy zwariowaną dziewczynę, która zrywa ze wszystkim, co dała jej przeszłość i rusza sama w swoją stronę. Film ten, odchodzi od innych filmów DC, mimo że bardzo chciałby do nich przynależeć. Mam jednak nadzieję, że Harley Quinn będziemy mieli okazję spotkać po raz kolejny i nie mówię tu o „Legionie Samobójców 2”.
Obojętnie, czy jesteście fanami DC, czy Marvela. „Birds of Prey” to film, który nastawiony jest przede wszystkim na solidną rozwałkę i fantastyczną rozrywkę. Naprawdę warto wybrać się do kina i przekonać samemu. Kto wie, może Harley Quinn skradnie Wasze serca?  Ja naprawdę liczę na kontynuację przygód Harley jak i „Birds of Prey”, bo wszystkie te bohaterki skradły moje serce.

Na koniec podsyłamy wam dwa oficjalne trailery.




Zdjęcia użyte w tym poście pochodzą z serwisu IMDb.