Pages

sobota, 17 sierpnia 2019

„Imperium Grzechu” - Meghan March


Wielkie zakończenie Trylogii Mounta. 

Meghan March opętała polski rynek. Już po pierwszej części Trylogii Mounta, czytelniczki oszalały na punkcie tej historii i z utęsknieniem czekały na kolejne tomy. Wydawnictwo EditioRed nie kazało nam długo czekać i po „Niepokornej Królowej” pojwiło się „Imperium Grzechu”, które zamyka historię Lachana Mounta i Keiry Kilgore. 

Kilgore nigdy nie sądziła, że jako silna i niezależna kobieta będzie potrafiła żyć pod dyktando największego tyrana w całym Nowym Orleanie – Lachana Mounta. Z początku nie chciała dopuścić do siebie wiadomości, że mając własną destylarnię, która zaczęła odnosić poważne sukcesy, Keira będzie musiała liczyć się ze zdaniem Mounta. Wraz z mijającym czasem, kobieta zaczęła rozumieć, że jej nienawiść do tyrana zmieniła się w miłość. Nieśmiałą miłość, która dopiero miała się rozpalić. Zamach, który o mało nie pozbawił ich życia uświadomił jej, że jest w stanie zabić każdego, kto zagrozi jej mężczyźnie. Uświadomił jej, że sama może stać się potworem. 
Czy Keira sprosta wyzwaniu rzuconym przez Lachana i będzie potrafiła stać się jego królową i panią całego miasta? 
Czy zawrze pakt z diabłem, który może ją zarówno zniszczyć, jak i ochronić?

„Imperium Grzechu” to ostatni tom mocnej i oryginalnej trylogii, która zawładnęła sercami czytelniczek w Polsce. 
Jednak jest to też najsłabszy tom z całej serii, który warto przeczytać, aby dokończyć całą historię, ale rewelacji po nim, spodziewać się nie możecie. 

Meghan March zaczęła opowieść o Mountcie i Kilgore z przytupem. Nie da się ukryć, że zarówno „Król bez skrupułów”, jak i „Niepokorna Królowa” były pozycjami, które wciągały od pierwszej strony i nie pozwoliły odpocząć do ostatniego zdania. Kiedy pierwsze dwa tomy były pełne sensacji i brutalnej miłości, a Lachan był prawdziwym samcem alfa, w trzecim dostaliśmy potulnego misia, który od czasu do czasu zabije kogoś z zimną krwią. 
No cóż. 

W tym tomie jest zdecydowanie za dużo szpitali. Nasi bohaterowie trafiają do nich dwa razy, a żeby było jeszcze lepiej, trafiają oni do szpitala po zamachach, strzelaninach, które są tak połowicznie opisane, że osobiście nie mogłam się wczuć w cały ten klimat, który wymyśliła Meghan March. 
Nie zmienia to jednak faktu, że dalej uwielbiam Keirę, która każdego dnia stara się przeciwstawić Lachanowi, chociaż doskonale wie, że nie ma żadnej siły przebicia. Ta kobieta zasługuję na uwagę, bo jest naprawdę uparta, a ja uwielbiam uparciuchy. 
Całą książkę ratuje Lachan i flashbacki, które mamy okazję przeczytać, a co za tym idzie, możemy poznać przeszłość tyrana Nowego Orleanu, która jest brutalna, bolesna i krwawa. 
To właśnie on nadgania całą historię. 

Momentami było za słodko. Meghan March nie pasuje mi do takich słodkopierdzących fragmentów i, kiedy umieszcza je w swoich książkach pojawia mi się odruch wymiotny. Tutaj między strzelaninami, sensacjami i całym tym ogromem brutalności, mamy docieranie się bohaterów, wielką miłość i buzi buzi. No... nie. Nie pasuje mi to i tyle. W pierwszym i drugim tomie znajomość Lachana i Keiry opierała się na kłótniach i dokuczaniu sobie, a tutaj otrzymujemy zmianę o 180 stopni i jest słodko. Słodko jak cholera. 

„Imperium Grzechu” to pozycja, którą można przeczytać. Szczególnie, jeżeli czytaliście pierwsze dwa tomy, to aby uzupełnić sobie całość historii i postawić wszystkie trzy tomy na półce, warto po tę lekturę sięgnąć. Czyta się to naprawdę szybko i nie potrzeba się zbytnio skupiać. Jest to raczej poduszkowa książka, którą najlepiej wziąć na leżenie w łóżku przed snem i właśnie przed snem ją skończyć. I uwierzcie mi, będziecie spali jak dziecko, kiedy skończycie tę pozycję. Żaden horror wam się nie przyśni. Lachan Mount też nie, chociaż doskonale wiem, że chcielibyście, aby było inaczej. 

Za egzemplarz dziękuję