Pages

czwartek, 10 maja 2018

„Szakal” L.J. Shen


Roman, nie bądź taki skromny.

Pisałam Wam, że książki L.J.Shen są dla mnie jak uczta. Akurat stało się tak, że czwarta część cyklu Sinners of Saint, którą dostałam przed polską premierą okazała się być nie ucztą, a przyjęciem u prezydenta.


Jesse Carter ma smutną i dość trudną przeszłość. Jej ojciec zmarł kiedy była dzieckiem, jej matka jest rasową suką i typową gold digger, a jej własna córka interesuje ją mniej, niż bezdomne psy. Ojczym dziewczyny Darren, jako jedyny dba o swoją przybraną córkę. Po wydarzeniach z dzieciństwa Jesse wycofała się ze świata, zaczęła żyć samotnie, a jedynymi przyjaciółmi jakich miała, była starsza pani Beflort, która mieszkała obok niej oraz pies, którego otrzymała od zmarłego taty Shadow. Dziewczyna nie pracowała, nie studiowała, głównie siedziała w swoim pokoju i czytała książki. Szczególnie rosyjskiego pisarza Puszkina. 
Roman Protsenko, inaczej znany pod pseudonimem Bane, potrzebował dofinansowania do zbudowania SurfCity, czyli sklep surfingowy o którym od zawsze marzył. Spotyka się z Baronem, znanym nam z „Intrygi”, a ten kieruje go do Darrena Morgansena. Darren zgadza się na przekazanie sześciu milionów do budowy sklepu, pod warunkiem tabliczki inwestorskiej oraz pomocy przy swojej córce Jesse. Bane ma przywrócić ją do życia, ale pod żadnym pozorem nie może się w niej zakochać. Roman zgadza się na ten układ. 
Problem w tym, że kiedy pierwszy raz spotyka Jesse udaje mu się jeszcze oprzeć. 
Za drugim razem jest gorzej.
A za trzecim... robi się ogromny bałagan.

Jaka ta książka jest dobra, to będziecie wiedzieć dopiero, kiedy ją przeczytacie.
Żadna recenzja nie odda tego, co dzieje się w tej pozycji.
Leigh Shen napisała czwartą część serii „Sinners of Saint”, ale zrobiła to całkiem inaczej, niż pozostałe trzy tomy. 


„Bane” jest książką inną, cięższą i bardziej rozbudowaną. Podczas lektury towarzyszą nam skrajne emocje, od nienawiści po miłość. Chcemy zabić większość postaci z tej historii, przez ich chamstwo, kłamstwa i (nazwijmy to po imieniu) skurwysyństwo. Autentycznie od ćwiartki książki miałam ochotę zabić matkę Jesse, a potem dać jej do towarzystwa jeszcze trzy inne osoby. 

Bardzo podoba mi się powrót Barona „Brutala” Spencera, który od bardzo dawna jest moim mężem książkowym. To taki ukłon w stronę pierwszej części serii, który przywołał miłe wspomnienia podczas czytania. Oczywiście mamy tu też Trenta czy Deana, ale to Baron jest w większości. 


Bane to niegrzeczny chłopak, który para się nielegalnymi rzeczami, a jego penis jest „do wynajęcia”, kiedy ktoś potrzebuje się odprężyć. W dodatku chłopak ma takie układy, że nawet szeryf nie jest mu straszny, bo jego żona jest udobruchana przez młodego, dwudziestopięcioletniego surfera. Zanim spiszecie go na straty i uznacie za „męską dziwkę” spieszę sprostać, że Roman potrafi skupić się na jednej kobiecie, jeżeli ona tylko tego pragnie. Skupić i być jej wiernym.

Jesse to dziewczyna, której historia łamie serce. Było mi jej strasznie szkoda już od samego początku, ale kiedy wciągnęłam się w historię i wszystko zaczynało się rozwiązywać to już całkiem współczułam jej i podziwiałam, za to że dała sobie jeszcze szanse, aby wstać jak feniks z popiołów i dopaść tych, którzy tak brutalnie ją zranili. 

Z „Bane'em” jest tak, że do 50% książkę można czytać na spokojnie, nie spiesząc się i delektując się nią. Kiedy mijamy połowę zaczynamy żyć tą pozycją, a sama akcja nabiera tempa i przyspiesza. Nie można się oderwać, aż do samego końca. Wiem, co piszę, bo właśnie tak miałam i mam nawet na to świadków!

Opisy zbliżeń bohaterów, też tutaj są, ale napisane w smaczny i subtelny sposób. W dodatku są one w mocnej mniejszości, za co szczerze dziękuję, bo w „Bane'ie” nie chodzi o seks, a o sprawiedliwość, która musi zostać wymierzona. Miłość głównych bohaterów to wątek, równie ważny, ale nie najważniejszy. Czyta się go przyjemnie, ale i tak czeka się na punkt kulminacyjny, który jak już nadchodzi to jest istnym armagedonem.


Czwarta część „Sinners of Saint” to świetnie napisana pozycja, w której widać progres autorki, ale też można odczuć powiew starości i wrócić do jej poprzednich książek z serii. Jestem bardzo na tak, a nawet bardziej, niż bardzo. Uwielbiam całą serię Świętych Grzeszników od L.J.Shen i pewnie wrócę do niej za jakiś czas po raz kolejny. „Bane” jest książką idealnie wpasowującą się w całą serię, a nawet dającą jej znacznie więcej. Jeżeli czytaliście wszystkie poprzednie tomy to będziecie zakochani, jeżeli nie czytaliście to też będziecie zakochani. Nie trzeba znać wcześniejszych książek, bo to osobna historia. Oficjalnie już, po polsku możecie wziąć na tapet Romana Protsenko i Jesse Carter, aby udać się z nimi w głąb fal i poznać ich historię.

Za egzemplarz do recenzji