Pages

czwartek, 19 września 2019

„Płomienie Imoren” - Michał Kuszewski


Alyn powraca!

Dłuuuuugo Michał kazał czekać na dalszy ciąg przygód mojej ulubionej złodziejki Alyn, która w „Tchnieniu Kaim” zrobiła niezłą rozpierduchę. W końcu jednak „Płomienie Imoren” ujrzały światło dzienne, a ja przybywam do Was z opinią drugiego tomu! Jedyne czego żałuję, to brak wersji papierowej, bo ta okładka prezentowałaby się zacnie na zdjęciach. 

Po ostatnich przygodach Alyn ląduje na statku kapitan Szalonej Margo razem ze swoim bratem Torynem, którego dopadła tajemnicza choroba. Podróż morska okazuje się być pełna trudności, a rodzeństwo w każdej minucie musi mieć się na baczności, bo synowie Margo tylko czekają na ich potknięcie. Podobnie zresztą, jak i sama kapitan. Alyn i Torynowi udaje się zejść z pokładu morskiego potwora, ale nie jest to zejście, jakie oboje planowali. Przed rodzeństwem szybko rośnie kolejna przeszkoda do pokonania, ale i ona jest im niestraszna i w końcu ich stopy dotykają stałego lądu. A tam czekają na nich kolejne niespodzianki. 
Najbardziej jednak rudowłosa złodziejka chce rozwikłać zagadkę tajemniczej choroby, która trawi jej brata i ją samą. Aby znaleźć rozwiązanie Alyn wyrusza w kolejną wędrówkę na Pustynię Nomadów, ku Sercu Imoren. 
Nie jest w swojej wyczerpującej włóczędze sama, ale przyjaźń z towarzyszami będzie ją kosztowała konflikt, który ma szanse zmienić równowagę sił na całym południowym kontynencie. 

Po raz kolejny Michał Kuszewski pokazał, że warto czekać na jego książki! 

„Płomienie Imoren” to zaledwie druga lektura jego autorstwa, którą miałam okazję czytać i druga, która ujrzała światło dzienne, a już czekam na kolejną! Jak „Tchnienie Kaim” było jedynie świetnym wstępem, tak „Płomienie Imoren” to fenomenalna historia z fabułą, która podczas lektury przypominała mi wiele innych książek, przeczytanych w przeszłości, które bardzo dobrze zapadły mi w pamięci. 

Kiedy zamknęłam drugi tom przygód Alyn stwierdziłam (Eryk potwierdzi!), że Michał Kuszewski jest jak Sanderson, Sapkowski i Ziemiański w jednym. Ba! W drugim tomie to i Tolkiena znalazłam nawet! Gwoli ścisłości, nic tu nie jest kopiowane, czy inspirowane tymi autorami. 
Michał, ja wiem, że Ty to czytasz. Uwierz mi, to porównanie jest całkowicie odpowiednie do twojego pióra.

„Płomienie Imoren” to podróż w nieznane. Chociaż po „Tchnieniu Kaim” podejrzewałam, co dalej może dziać się z naszą rudowłosą złodziejką (BTW #TeamTriss), to nie sądziłam, że autor zgotuje jej aż tak wymagające przeszkody, które dość często będą Alyn przerastać. Ale spokojnie, ta dziewczyna to cwany lis i zawsze da sobie radę. Chociaż czasami jucha się leje, a trup ścieli się gęsto. 

Nie wiem czy kiedyś Wam o tym pisałam, ale od książek z gatunku fantastyka, czy sci-fi wymagam nieco więcej, niż od romansów, czy młodzieżówek. Kiedy siadam do lektury świata wymyślonego chce dostawać jednocześnie szczątkowe i pełne informacje o świecie, który otacza bohaterów. W „Płomieniach Imoren” Michał świetnie poradził sobie z nakreśleniem całości otoczenia, a co najważniejsze, nie zaczął przy tych opisach przynudzać, jak wspomniany już Tolkien (tamten akapit o Tolkienie odnosi się do czegoś innego w książce!).
Zatem dostałam na tyle szczątkowy opis, że moja wyobraźnia zaczęła sobie sama tworzyć wszystko dookoła, a jednocześnie na tyle pełny, że doskonale wiedziałam, co autor miał na myśli. 
Ostatnimi czasy w polskiej fantastyce coraz rzadziej się z tym zjawiskiem spotykam i to pewnie dlatego, coraz mniej jej czytam, przenosząc się na zagraniczne tytuły. 
Ale moja wiara w polskie książki zaczyna wracać. 
Wolno, bo wolno, ale ważne, że tupta. 

Alyn, ach ta Alyn. Już w opinii „Tchnienia Kaim” pisałam Wam, że pokochałam tę waleczną, inteligentną i szalenie odważną dziewczynę. Tutaj, jej przygody są jeszcze bardziej wymagające, a złodziejka pokazuje, że najważniejsza jest dla niej rodzina, a także przyjaciele. Cieszy mnie też fakt, że pustynnej wędrówki nie odbyła sama, bo postaci które spotkała na swojej drodze niesamowicie ubarwiły całą historię. 

Ale są też minusy! Tylko dwa. 

Pierwszy to ilość stron. 
Jak dobrze pamiętam, pisałam to już przy pierwszej części. Te książki są zdecydowanie za krótkie. Kiedy zobaczyłam napis końcowy, który oświadczył mi, że mam czekać na trzeci tom, to mimo że wiedziałam o tym wcześniej i tak byłam zawiedziona, że to już koniec. 

Drugi to brak wersji papierowej. 
Wiecie, że jestem papierowym molem i uwielbiam przekładać, wąchać i robić zdjęcia swoim książkom. I jak „Tchnienie Kaim” jest niezwykle fotogeniczną pozycją, tak „Płomienie Imoren” widzę już na kilkunastu foteczkach, a cały problem polega na tym, że żadna z nich nie dojdzie do skutku, bo nie ma wersji papierowej, a czytnik jest czarno-biały. 

Doskonale wiem, że nowym pisarzom w Polsce ciężko jest się przebić przez rynek, a ebook zawsze wychodzi taniej, ale Wy, kolekcjonerzy kurzu w papierowych książkach doskonale wiecie, co teraz czuję. 

Więcej minusów nie ma. Możecie odetchnąć. 

Ponownie zostałam oczarowana przez Alyn i jej przygodę. Ponownie czekam na trzeci tom, a jak tak dalej pójdzie to zacznę sobie kreski na ścianie (szocie – na statku ściana to szot) kreślić, niczym w więzieniu i może uda się wyczekać na premierę kolejnej części. 

W piórze Michała Kuszewskiego dostaję to, czego wymagam od fantastyki: niebanalna fabuła, świetna kreacja bohaterów, nietuzinkowe słownictwo i znienawidzony cliffhanger. Czyta się do szybko, lekko i przyjemnie, a kiedy tylko otworzy się pierwszą stronę, to śmiało można wykreślić cały dzień z kalendarza, bo książka wypuszcza nas dopiero na końcu ze swojego świata. Czyli krótko pisząc cud, miód i orzeszki. Jeżeli czytaliście „Tchnienie Kaim” to „Płomienie Imoren” już powinny być na Waszych czytnikach, a jeżeli jeszcze nie znacie Alyn, to naprawdę nie wiem, na jakie jaśnie państwo zaproszenie czekacie. 

Za egzemplarz dziękuję autorowi Michałowi Kuszewskiemu.